Samotna Motowyprawa 2020 – cz. 1

Ponad dwa tysiące samotnych kilometrów na 26-letnim motocyklu. Tylko ja i moja Honda. Szaleństwo? Być może. Ale na pewno spełnienie kolejnego marzenia.

.

Bilans wyprawy:

  • długość trasy: 2260 km
  • trasa: Śląsk – Słowacja – Węgry – Chorwacja – Węgry – Słowacja – Śląsk
  • termin: sierpień 2020
  • ilość dni w trasie: 5
  • motocykl: Honda CB 500 (tzw. „Cebulka”) w turystycznym wydaniu

.

[wybaczcie jakość zdjęć – tym razem wszystkie zrobiłam kalkulatorem]

.

Jak to się zaczęło?

.

Pewnego dnia bliski znajomy poinformował mnie, że wybiera się z kolegą na motocyklu do Chorwacji na urlop i zapytał, czy nie chciałabym do nich dołączyć – sama lub z kimś. Jednak ze względu na odległość jaka dzieli nasze miejsca zamieszkania, musielibyśmy się spotkać na miejscu albo ewentualnie gdzieś po drodze. Początkowo potraktowałam to jako żart. No bo bez przesady – najdłuższą trasą jaką zrobiłam w życiu na motocyklu w ciągu jednego dnia był wypad w góry (jakieś 250 km), a i też w całym ostatnim sezonie z powodu wypadku zrobiłam w sumie może max 500 km. I co, ja mam niby teraz pojechać tysiąc kilometrów? Ha ha… no to się pośmialiśmy!

Po paru dniach zorientowałam się, że on tak zupełnie serio mówi, że mogłabym pojechać. A jeśli nie znajdę chętnego do wspólnej wyprawy motocyklowej, to zawsze mogę przecież pojechać samochodem… O, autem to już brzmi sensownie. Ale jednak taki wyjazd na dwóch kółkach już od kilku lat chodził mi po głowie, z roku na rok coraz intensywniej. Niestety nikt ze znajomych nie mógł sobie pozwolić na spontaniczny 12-dniowy urlop, w dodatku już za kilka dni. Bardzo chciałam, ale cały mój wyjazd stanął pod znakiem zapytania. Milion myśli. No przecież sama nie pojadę, bo co ja zrobię jak mi się moto zepsuje albo gdzieś utknę z jakiegoś powodu? Albo nie będę miała siły dalej jechać? Albo znajdę się w jakiejś niebezpiecznej sytuacji? Albo… nie wiem, cokolwiek?

I wtedy podzieliłam się swoim głupim pomysłem wyjazdowym z kolegą, przy okazji składania mu życzeń urodzinowych. Nie omieszkałam wspomnieć, że mam wątpliwości, czy to w ogóle ma sens. Od tak rozsądnego człowieka spodziewałam się raczej potwierdzenia, że to niebezpieczne i lepiej ten wyjazd jeszcze przemyśleć – wtedy byłoby mi łatwiej porzucić ten pomysł. O jakże bardzo się zdziwiłam, gdy usłyszałam, że to przygoda życia i nie powinnam z niej rezygnować, bo w życiu bywa różnie i kiedyś może już nie być okazji przeżyć czegoś takiego. Wow! Niewątpliwie ten argument do mnie trafił i od tamtej pory już nie chciał mnie opuścić… No to z pewną dozą nieśmiałości zwróciłam się do bardzo wąskiego grona bliskich i zaufanych osób, żeby podzielić się tym wariackim wymysłem wyjazdowym… i w sumie też nastawiłam się na to, że ktoś mnie w końcu sprowadzi na ziemię, powie, że człowieku, ile ty masz lat na takie idiotyzmy, że bez jakiegokolwiek doświadczenia porywasz się na samotną podróż niewiele młodszym od siebie motocyklem. Do obcych krajów w dodatku! Cholera, tym razem też „nie wyszło” – same zachwyty, że super i że trzymają kciuki… To co ja mam teraz zrobić?

No jechać.  ¯\_(ツ)_/¯

When your dreams come alive you’re unstoppable! Take a shot, chase the sun, find the beautiful. /Delacey – 'Dream it possible’/

Moja kochana Mama, mimo swojego doskonale ukrywanego sceptycyzmu i mimo tego, że prawie do samego wyjazdu nie zdradziłam się ze swoją decyzją, przeczuwała, że będę chciała to zrobić. Doskonale wie, że jeśli chodzi o spełnianie marzeń, to nic mnie nie zatrzyma. Bo taka prawda :) i bardzo się cieszę, że nie próbowała mnie od tego odwieść. Tak na marginesie, zaobserwowałam później ciekawą rzecz (bo przewidywałam, że tak może być i najpierw podzieliłam się tym wszystkim z męskim gronem, a dużo później z żeńskim), że ogólnie kobiety podeszły do tematu z przerażeniem, dystansem, ale też dużą troską, że się martwią, czy to bezpieczne i czy na pewno to jest dobry pomysł, bo może powinnam postępować bardziej odpowiedzialnie i to przemyśleć jeszcze raz. A faceci byli zachwyceni niemal tak samo jak ja. Swoją drogą ciekawa jestem, ilu z nich obstawiało, że jednak zrezygnuję… ;) Doceniam oczywiście każdą troskę, bo owszem, trzeba gdzieś z tyłu głowy mieć świadomość potencjalnych zagrożeń i możliwych trudności, ale podejmując takie wyzwanie, nie wolno się nakręcać negatywnymi rzeczami, roztrząsać ich setny raz, tworzyć milionów czarnych scenariuszy. Będzie co ma być!

Owszem, trochę się bałam, bo to było wszystko dla mnie totalnie nowe. Ale może właśnie dlatego tym bardziej chciałam to zrobić. Byłam niezwykle ciekawa tej przygody. No i też dlatego, że podobno na starość żałuje się tylko tego, czego się nie zrobiło. A to, że ktoś sobie czegoś nie wyobraża, wcale nie oznacza, że ja nie mogę tego dokonać – to są jego ograniczenia, nie moje.

I wiem, że mogę! Wiem, że mogę, choć mam pod skórą coś jakby strach. /Lipali – 'Upadam’/

Niezwykle ważnym argumentem przemawiającym za tym, żeby jednak pojechać, była świadomość, że na miejsce dotrze również znajoma mi osoba. I że na tej samej wyspie również w tym czasie będzie ktoś, na kogo zawsze można liczyć. To bardzo wiele.

Poza tym wyszłam z założenia, że wszędzie znajdą się jacyś dobrzy ludzie, którzy będą gotowi pomóc w potrzebie. Zresztą już nie raz byłam w trudnych okolicznościach i sobie jakoś radziłam, to czemu tym razem miałoby być inaczej? I wiecie, to bardzo dodawało mi odwagi. Wiara w ludzi (mimo wszystko) i też we własne możliwości. Właśnie z takim nastawieniem pojechałam.

Jak teraz patrzę z perspektywy czasu, najtrudniejsze w tym całym wyjeździe było chyba ostateczne podjęcie decyzji. Bo wiązało się to nie tylko z organizacją czegoś, czego nigdy wcześniej nie robiłam, ale i ze znacznym (a niespodziewanym) nakładem finansowym:

  • dość duże zakupy motocyklowe – to zawsze zżera majątek (nowe ubrania, akcesoria itp.),
  • podróż (paliwo, opłaty drogowe),
  • noclegi (te na trasie i te w miejscu docelowym),
  • wyżywienie (posiłki po drodze, na miejscu, przekąski),
  • gotówka w różnych walutach (nie wszędzie można płacić kartą, to nie Polska),
  • zapas na karcie płatniczej na nieprzewidziane okoliczności (+prowizje).

Nie chcę liczyć tego nawet.

.

Jakie najlepsze rady dostałam przed wyjazdem?

.

Smaruj łańcuch. I jedź takim tempem jak lubisz, drogami, które ci się podobają,

zabierz ze sobą co tylko chcesz. Bo to jest TWOJA podróż!

.

Później dotarło do mnie, że ta wyprawa jest chyba tak naprawdę odzwierciedleniem mojego życia – w swoim tempie, własnymi drogami i ze wszystkim tym, co w danej chwili potrzebuję mieć. Bez szarpania, poganiania czy poczucia, że cokolwiek muszę.

.

Przygotowania

.

Celem był oczywiście mój ukochany chorwacki Trogir (na końcu tekstu wrzucę parę linków do moich wcześniejszych podróży). Kilka dni przed wyjazdem zarezerwowałam apartament na wyspie Čiovo oraz pierwszy nocleg na trasie. Wykupiłam też elektroniczną winietę na motocykl na węgierskie drogi i wypełniłam online ankietę wjazdową do Chorwacji.

Ups… no to nie ma odwrotu!

Nie poddaj się, bierz życie jakim jest

I pomyśl, że na drugie nie masz szans

Odetchnij więc, zastanów się

Znajdź jego sens, bierz życie takim jakie jest

I ciągle szarp, i zmieniaj je

Przed siebie idź, bierz życie takim jakie jest…
/”Acidland” – Myslovitz/

Żeby nie porywać się z motyką na słońce, postanowiłam te 1100 km podróży do Chorwacji rozbić na 3 dni po 350-400 km. Zaplanowałam trasę tak, by pierwszy nocleg wypadł w okolicach miejscowości Gyor, tuż po wjeździe na Węgry. Następny nocleg miał być już w Chorwacji w okolicach Karlovacu, ale tutaj dla odmiany nie rezerwowałam nic, czym w sumie sama siebie zaskoczyłam. Obejrzałam tylko ofertę Booking dla tamtych okolic. Dlaczego? Bo nie miałam pojęcia, czy ja w ogóle dotrę tak daleko. I czy będę chciała dalej jechać. Byłam przygotowana zarówno na ewentualny powrót, jak i na wydłużenie podróży o jeden dzień. I brałam to na spokojnie, powtarzając sobie, że będzie co ma być. Bo nic na siłę – chciałam to zrobić z przyjemnością i bez presji. Nawet jeśli dotrę tylko do połowy, to i tak będzie dużo.

Na ostatnią chwilę kompletowałam jeszcze strój motocyklowy (zapasowe rękawice, spodnie, strój przeciwdeszczowy, pas nerkowy, ubrania termo, uchwyt na telefon i inne takie) i próbowałam zamontować stelaż pod 3 kufry (do tej pory miałam tylko centralny). Na szczęście pewien dobry człowiek poświęcił kawałek swojego weekendu, żeby rozebrać pół motocykla i poskręcać to, co w pewnym momencie już wyglądało na nie do zmontowania – wielkie dzięki za tę nieocenioną pomoc! :) Do tego nocami (bo czas naglił) kończyłam szyć torby na wymiar do moich klasycznych kufrów, żeby mi się zawartość nie wysypała gdybym je musiała otwierać w trasie. No i zawsze łatwiej tak zorganizować bagaż. Do tego wymyśliłam fajny system spinania tych toreb ze sobą i ogólnie zajarałam się tym pomysłem na maxa. Tak, mogłam kupić gotowe torby za kilkaset złotych, żaden problem. Ale miałam na to dobry plan i zalegający materiał, a projektować i szyć uwielbiam, choć nie mam ku temu zbyt wielu okazji.

Z dnia na dzień stres był coraz większy. Starałam się sukcesywnie zamykać wszelkie pilniejsze firmowe sprawy i powiadomić bieżących klientów, że ogólnie to jadę na niespodziewany urlop i nawet planuję z niego wrócić (prędzej czy później). Dwa dni <przed> świat kręcił się już tylko wokół wyjazdu, po trzy razy pytałam Męża o to samo i dziwię się, że nie wyszedł w końcu po bułki z rana, by wrócić jak już sobie pojadę. Niby w głowie miałam wszystko ułożone i przemyślane, a jednak organizm nieśmiało przypominał: „kobieto, tobie to już całkiem odwaliło z tym wyjazdem”. Starałam się podchodzić do tego na zasadzie „No odwaliło – i co z tego?” ale byłam pewna, że ostatniej nocy nie zmrużę oka…

Spałam jak dziecko. Rano wypoczęta i harmonijna jak kwiat lotosu zapięłam kufry na stelażu, pomachałam dłonią niczym królowa angielska i… Ahoj, przygodo!

Dżizas, co ja w ogóle robię.

.

3 dni w podróży

.

Z każdym kilometrem jechało mi się coraz fajniej. Przed Zwardoniem jeszcze tankowanie, drugie śniadanie i lecimy dalej. Wymyśliłam sobie, że pojadę autostradami prosto do celu. Kompletnie nie wiedziałam czego mam się po sobie spodziewać, jak będzie mi się jechało albo kiedy dopadnie mnie zmęczenie. Autostrada wydawała mi się najbardziej przewidywalna i bezproblemowa, głównie jeśli chodzi o dostęp do stacji paliw i parkingów, na których samotna podróżniczka nie będzie stanowiła sensacji (zasadniczo nie potrzebuję dodatkowych wrażeń ponad te, które sama sobie potrafię zafundować), a także jeśli chodzi o poruszanie się do celu, gdy wyłączy mi się telefon z przegrzania – i tu ze wszystkim trafiłam w dziesiątkę. Ale na pewno jadąc z kimś chętnie bym pozwiedzała po drodze i pojechała inną trasą.

SŁOWACJA. Słońce świeciło bardzo mocno. Nie byłam przyzwyczajona do takich warunków jazdy – pełne czarne „umundurowanie” (no, tylko kask biały), a tu grzeje od asfaltu, grzeje od silnika, grzeje z kosmosu i ogólnie sauna. Jeszcze te genialne parkingi przydrożne często nie mają ani grama cienia, więc zatrzymywałam się tylko na stacjach. Towarzyszyła mi moja playlista puszczana z Youtube przez interkom i przyjazny głos pana Jarka z nawigacji Google: „kieruj się na południe”. Musiałam pilnować, by tankowanie odbywało się mniej więcej co 200 kilometrów, bo niestety Cebulka nie ma ani wskaźnika poziomu paliwa, ani lampki rezerwy i mogłabym się zdziwić (i w sumie się zdziwiłam, ale o tym później…).

Początkowo miałam nie wjeżdżać do Bratysławy, ale ta droga była o ponad godzinę krótsza i szczerze mówiąc nie chciało mi się przedłużać jazdy w tych piekielnych warunkach. Mimo tego wszystkiego uśmiechałam się nawet szerzej niż pozwalał na to kask…

Bo oto (wow!) jadę sobie!

Sama!

I fajnie jest!

Co ja gadam, zajebiście nawet! :)

Jadę na motorze, motorze w czerwonym kolorze… /Kult – „Pot i kreff”/

Gdy zobaczyłam tabliczkę, że to już WĘGRY, to się serio wzruszyłam. Nadal to wszystko mi się wydawało jakieś nierealne. Ale nawet jeśli by się w końcu okazało, że to tylko sen, to byłby niewątpliwie jednym z piękniejszych. Bo opowiadał o spełnianiu marzeń.

Jadąc przyjemnymi pustymi drogami wiejskimi, po godzinie 15 dotarłam w okolice miejscowości Gyor do pięknie położonego pensjonatu z dużym prywatnym parkingiem (to było podstawowe kryterium wyboru noclegu, bo skoro już jedziemy razem we dwie z Hondą, to ona też musi mieć godne warunki do spania). Z okna pokoju miałam widok na staw, wokół cisza, przyjemna okolica i spokój. Oto 426 km drogi za mną, czyli prawie 40% całej trasy. Gdy weszłam do recepcji, musiałam wyglądać jak jedno wielkie nieszczęście, bo pani dziwnie popatrzyła i na dzień dobry dostałam butelkę zimnej wody prosto z lodówki. Ciężko się było dogadać po angielsku, dużo lepiej nam szło w kalambury, ale kiedy usłyszałam od pani sformułowanie „ganz egal”, to mi się styki w mózgu na nowo porobiły – przecież oni na tych Węgrzech po niemiecku gadają, a ja się po angielsku produkuję! Co prawda, z zasady tego języka nie używam, ale niech już będzie. Od tej pory było już dużo łatwiej. Pani była ciekawa mojej wyprawy, a ja byłam ciekawa, czy dostanę nazajutrz śniadanie.

Nie dostanę.

Bo za wcześnie chcę wyjechać.

7:30 = wcześnie. Szanuję i bardzo się utożsamiam z tym stylem życia.

Ostatecznie wstałam trochę później, bo się czułam jakby mnie ktoś walcem rozjechał. W obie strony. Zjadłam jakiś chleb z miodem, który znalazłam w kufrze, żeby nie paść po drodze i wybrałam się w dalszą podróż na południe, początkowo przez pola i lasy. Na terenach rolniczych miałam okazję poczuć w kasku chyba wszelkie rodzaje naturalnych nawozów, jakie świat wyprodukował (nie było opcji, żeby na tym słońcu zamknąć otwory wentylacyjne), ale żywiłam przy tym ogromną nadzieję, że ten dzień nie okaże się gówniany.

Pozytywne słowa nawet kiedy ciemno. Powiedz to głośno: Najlepsze przed mną! /L.U.C. – 'Najlepsze przede mną’/

Zdecydowałam się zjeść śniadanie w miejscu, które nie powinno mnie niczym zaskoczyć. Najbliższe KFC było 90 km od pensjonatu – w miejscowości Szombathely. Tu rozumieli angielski, a nazwy posiłków nie stanowiły zlepków przypadkowych liter. Jak dobrze! Miałam chwilę, by w przyjaznych okolicznościach przypomnieć sobie na nowo co ja tam na tych Węgrzech w ogóle robię i ustawić nawigację na chorwacki Karlovac przez granicę w Letenye.

GPS aktualizuje mapę… Pieprzyć stres, jedziemy z tym tematem! /Fokus, Kękę, Peja – 'Bądź przy mnie’ (MVP Blend)/

Odtąd jechałam sobie bardzo przyjemnymi drogami, asfalt zakręcał aż miło. Próbując wyczuć, czy boczne kufry mnie nie przeważą, starałam się świadomie wchodzić w zakręty coraz odważniej. Zbliżała się też pora kolejnego tankowania. Żadnej stacji.

Nie no, zaraz jakaś będzie.

Nie ma.

Ale pewnie zaraz będzie.

Nie ma.

Zatrzymałam się na przystanku autobusowym i ustawiłam nawigację na najbliższą stację paliw. Ufff… za 23 kilometry, to już na spokojnie sobie dojadę. Najważniejsze, że pchać motocykla nie będę, ha ha!

Chwilę później Cebulka zaczęła nagle tracić moc i się krztusić. Stanęła na wiejskiej drodze pomiędzy domkami. Pomyślałam: „Ale jaja!” i wybuchnęłam śmiechem sobie w kasku tak głośno, że aż mi się to echem w skorupie odbiło. Druga myśl: „oby to była tylko kwestia paliwa”. Trzecia myśl: „obym miała zakręconą rezerwę…” (bo różnie mi się zdarzało). Schodzę z moto, sprawdzam: jest jeszcze rezerwa, całe szczęście. Teraz chwila prawdy – odpalam… NIC. Ach, jeszcze trzeba ssanie włączyć. Poszło! Ufff. No to teraz spokojniutko pod dystrybutor, bo nie chce mi się pchać ponad dwustu kilogramów.

Z duszą na ramieniu, ale i z niemałą ciekawością co mnie jeszcze czeka, dotarłam pod dach stacji paliw.

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda! Świat jest piękny, czy to znasz? Otwórz oczy, patrz! /Wiślanie 69 – 'Przygoda’/

A uśmiech mimo wszystko nie schodził mi z twarzy. No dobra, na granicy trochę zbladł, ale tylko chwilowo. Bo oto do każdej budki na przejściu granicznym w Letenye ustawiło się po kilka samochodów, większość to polskie rejestracje. Z pewnością fajnie im było patrzeć zza szyb klimatyzowanych samochodów, jak się gotujemy z Cebulką na pełnym słońcu. Cieszę się, że mogłam komuś taką rozrywkę zafundować ;) Nie było opcji, żeby ktokolwiek wpuścił, a ja też się pchać po chamsku nie zamierzałam. Trudno, odstałam swoje, telefon z nawigacją padł mi z przegrzania. Życie.

Dokumenty nie tylko moje, ale i Hondy, sprawdzono bardzo dokładnie. Upewniwszy się, że podane przeze mnie w formularzu online miejsce docelowe jest nadal aktualne, udzielono mi zgody na wjazd.

O matko, zrobiłam to.

CHORWACJA!!!

.

.

Dalsza część przygód: https://zapomnij.com/2020/09/samotna-motowyprawa-2020-cz-2/ ;)

.

A obiecane wcześniej linki wrzucam tu:

1. najwięcej info i zdjęć z Trogiru: Hrvatska przygoda – Trogir  (2017 r.)

2. zwiedzanie części wyspy Čiovo: Chorwacki weekend – wyspa Čiovo (2018 r.)

3. parę dodatkowych zdjęć: Chorwacki weekend – Trogir (2018 r.)

4. może w końcu się wezmę za publikację dalszych informacji o wyspie i zdjęć z 2019 r. ;)