Samotna Motowyprawa 2020 – cz. 2

W drugiej części „cebulkowych” opowieści próbujemy dostać się na wybrzeże.

.

Link do pierwszej części: Samotna motowyprawa 2020 – cz. 1

.

Oto znalazłam się w Chorwacji. Z wielką radością, ogromną ciekawością i bez większych oczekiwań wobec siebie. Zrobię to tak, jak mi pozwoli sytuacja – mam jakieś inne wyjście? Póki co żyłam chwilą, obserwowałam otoczenie, zerkałam na rejestracje mijających mnie samochodów. Co najmniej połowa to Polacy. Spieszyło im się widać bardzo, bo na zmianę z Czechami i mieszkańcami Zagrzebia odstawiali różne cyrki na lewym pasie. Nie chcąc im przeszkadzać w tych przepychankach, jechałam sobie spokojnie (aczkolwiek wcale nie geriatrycznie!) prawym pasem. Niestety zdarzyło się kilka razy, że samochody na czeskich tablicach próbowały mnie zepchnąć na pas awaryjny, czasami zjeżdżając na mnie, a czasem jadąc jednocześnie dwoma pasami równolegle ze mną, co było dość irytujące, ale to też zawsze jakieś nowe doświadczenie. Ogólnie to chętnie bym sobie zamontowała w pojeździe klakson z lokomotywy, jednak perspektywa wożenia sprężarki powietrza w kufrze zamiast letnich sukienek jakoś mnie ostatecznie nie przekonała. Trochę mnie ta droga wymęczyła, bo w okolicy Zagrzebia zagęściło się znacznie od samochodów. To był dobry moment, żeby zrobić sobie przerwę na najbliższej stacji i znaleźć nocleg.

Napełniwszy bak Cebulki, zamówiłam sobie dużo jedzenia, bo jak człowiek głodny, to zły i trudniej się myśli. Ciekawe było to, że o ile na Węgrzech nigdzie nie spotkałam człowieka z maseczką, tak w Chorwacji bardzo przestrzegano wytycznych we wszystkich punktach usługowych.

Zastanawiałam się, czy nie wziąć noclegu w apartamencie o wdzięcznej nazwie Kupa (nad rzeką Kupą), bo byłoby to całkiem adekwatne zamknięcie tego dnia, ale tam nie mieli ładnego parkingu dla Cebulki. W końcu udało mi się zarezerwować pokój z pięknym widokiem na rzekę Dobrą (brzmiało dużo lepiej i jednak dawało nadzieję). Godzina drogi, ruszamy.

Honda nie chce odpalić.

Hmm… Może jej nowe paliwo nie smakuje?

Za chwilę coś tam pali i zaraz gaśnie.

Nie no, bez przesady. Jedziemy i tyle!

Odpaliła.

Ale już lekki stresik się pojawił, bo przecież byłam jakieś 450 km od Trogiru i fajnie by było jednak tam ostatecznie dotrzeć.

.

Tłumaczę sobie, że to tylko kiepski dzień, muszę z pewnym dystansem tę planszę przejść. To trudny czas, teraz nie mogę się poddać… /Jarecki ft Eldo – 'Dystans’/

.

Przy wjeździe na kolejny odcinek autostrady zrobiły się ogromne korki na wszystkich pasach, ale zaskakująco szybko wszystko szło, bo przy każdej budce, z której można pobrać bilecik, stał jeden człowiek i zanim podjechała kolejna osoba, on ten kwitek już pobierał i podawał kierowcy przez otwarte okno w aucie. Ja okna nie miałam, więc nie zatrzymując się, złapałam bilet w rękawicę i pojechałam dalej. Trochę zrobiłam z niego kulkę, ale cóż. Rozprostował się potem w tankbagu. Tak sobie później pomyślałam, że byłoby całkiem zabawnie, gdybym wypuściła ten papierek z ręki albo go w ogóle nie złapała w locie ;)

Nawigacja kazała mi zjechać z autostrady i wjechać pomiędzy jakieś wiejskie domy. Momentami nie bardzo wiedziałam, czy skręcam w uliczkę, czy do czyjejś stodoły. Niby asfalt, ale szerokości jednego małego samochodu. Przede mną były strome zjazdy okraszone ostrymi zakrętami, bym chwilę później musiała wspinać się znów pod górkę. W międzyczasie jeszcze jakiś las zaliczyłam z nawierzchnią wątpliwie-asfaltową mając nadzieję, że jeśli mi moto zgaśnie, to może chociaż jest tam jakiś zasięg. Nawet chciałam zrobić zdjęcie na tej trasie, bo tak tam ciekawie było, ale zaraz o tym zapomniałam. Droga jednak dawała sporo wrażeń, szkoda było sobie przerywać tę szczególną atmosferę – zdjęcie i tak by jej nie oddało ani w połowie.

I wreszcie na horyzoncie pojawiła się rzeka Dobra, a wraz z nią moje miejsce docelowe.

Za mną kolejne 395 km, w sumie to już jakieś 75% całej trasy. Gdy weszłam do recepcji, pani zobaczywszy kask w mojej ręce od razu zaproponowała, że udostępni zamykany magazyn restauracyjny dla Cebulki, żeby nie musiała stać na zewnątrz. Honda zapewne marzyła o odpoczynku, ja oprócz tego jeszcze o prysznicu – kolejny dzień sauny za nami.

A potem usiadłam sobie na ławce i patrzyłam na rzekę. Cudowna cisza, piękny czas.

.

Są chwile w których chcesz być sam

Nie ważne ilu naokoło ludzi

Tylko ty i twój własny świat

/Hans Solo – „Sam”/

.

Nie chciało mi się wcześnie rano wstawać, nie musiałam przecież. Przede mną ostatnie 325 km. Na spokojnie zjadłam pyszne śniadanie – mimo, że raczej nie jem jajek, te na szynce były zrobione rewelacyjnie. Przy okazji próbowałam się jeszcze na zapas nacieszyć widokiem z restauracyjnego tarasu.

Ale komu w drogę, temu… obroty spadają. No niestety, problem znów się pojawił. Nie ma się co rozczulać, wiedziałam jak sobie chwilowo z tym poradzić, a na większe diagnozy przyjdzie czas później.

Wbrew nawigacji, ruszyłam w stronę, którą polecała obsługa motelu. Zawsze to coś ciekawego :) Zaczęło się od zakrętów dedykowanych motocyklistom (specjalne tabliczki, że to popularna trasa dla moto), potem znów zaliczyłam jakiś las, następnie znalazłam się pośrodku zupełnie niczego, a na końcu w czerwonej pustynnej scenerii (bo taki kolor miała ziemia wokół). No oryginalnie, nie powiem.

A później już pojawiła się autostrada. Droga na południe szła bardzo sprawnie. Przeżyłam bardzo krótką, ale mocną ulewę, żeby godzinę później niemalże płonąć w pełnym słońcu. Nawet ustawienie przedniej szyby tak, żeby wiało mi na twarz, nie pomagało, bo powietrze aż paliło. Musiałyśmy sobie zrobić przerwę.

Z każdym pokonywanym kilometrem coraz bardziej nie mogłam się doczekać Trogiru. Zjeżdżając z autostrady w kierunku wybrzeża znów miałam okazję zobaczyć jeden z moich ulubionych widoków na morze. Postanowiłam, że na następną wyprawę zamontuję wideorejestrator. Swoją drogą bardzo optymistyczne to było z mojej strony tak planować kolejny wyjazd jak się jeszcze z tego nie wróciło.

.

Gdzieś tam jest jednak miejsce, gdzie nie mówię szeptem, gdzie moje jest powietrze i moja każda pora dnia. Tam najgorsze, najlepsze, smak chwil co najcenniejsze. Znów czujesz to powietrze… /Bonson/Matek ft Masia – 'Wracam do domu’/

.

I proszę państwa…

mamy to!

TROGIR

1146 km

.

Musiałam sama sobie pogratulować, bo z szampanem nikt nie czekał niestety ;) A byłam z siebie niezwykle dumna! Od razu napisałam do wszystkich tych, którzy „jechali” ze mną w tej podróży (wirtualnie, bo poprosili mnie wcześniej o udostępnienie im bieżącej lokalizacji na te 3 dni) oraz do tych, którzy w międzyczasie dopytywali czy wszystko w porządku i byli w kontakcie – by mogli odetchnąć, bo jestem na miejscu. Wreszcie!

Dla mnie to było coś niesamowitego.

Wymyśliłam sobie wtedy, że fajnym wyzwaniem będzie próba zrobienia drogi powrotnej szybciej – w dwa dni. Chciałam sprawdzić, czy dam radę i jak się będę wtedy czuła. A póki co, miałam przed sobą 7-8 dni cudownego wypoczynku w Trogirze. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało…

.

Co dzień nas gna w nowe strony zadyszany czas, sto dat, sto spraw wciąga nas, gna nas. (…) Lubię wracać w strony, które znam, po wspomnienia zostawione tam, by się przejrzeć w nich, odnaleźć w nich… /Z. Wodecki – 'Lubię wracać tam, gdzie byłem’/

.

 

W oczekiwaniu na znajomych, którzy mieli przyjechać parę dni później, zaczęłam urlop od odpoczynku (wiadomo), a następny dzień od małej wycieczki po wyspie w celu przytransportowania mojej torby pełnej jedzenia (i nie tylko), która przyjechała wcześniej samochodem (dziękuję!). Młodszym użytkownikom dwóch kółek polecam spróbować ruszania pod górę na tych cholernie stromych uliczkach wyspy – można się fajnie sprawdzić w praktyce. Albo ewentualnie umrzeć na zawał, co kto lubi.

Pierwszy raz sama spacerowałam po starym mieście. Odkrywałam je na nowo, inaczej. Odwiedzałam miejsca, z których mam świetne wspomnienia. Potem pierwszy raz w życiu nagrywałam filmiki ze zwiedzania na relację w social mediach – nie lubię tego robić, ale postanowiłam spróbować, bo czemu nie.

.

Chwytaj dzień, tak by znaleźć swój rytm. Chwytaj dzień, ciesz się chwilą i żyj! Zawsze idź za głosem serca, a dojdziesz tam, gdzie chcesz! Chwytaj dzień, z całej siły go łap. Chwytaj dzień, aby czuć życia smak. (…) Trzymaj się w życiu tego, co nietrwałe, co łagodne, co pogodne, co ci w duszy gra! / Z. Wodecki, Kayah – 'Chwytaj dzień’/

.

W międzyczasie dostawałam dużo pytań od znajomych. Najczęściej powtarzało się jedno: czy mi się nie nudzi tak samej podróżować. No jak by to powiedzieć… zdecydowanie nie. Ogólnie to ja się ze sobą nigdy nie nudzę, bo zawsze jest jakaś ciekawa rzecz do zrobienia albo przemyślenia. Można też zwyczajnie nie robić nic i też jest fajnie. W drodze można posłuchać muzyki czy skupić się na doświadczaniu świata po swojemu, w odpowiednim tempie i zgodnie ze swoimi umiejętnościami. Jest wiele rozwiązań. Zresztą moja babcia zawsze powtarzała, że lepiej samemu niż z byle kim. A zabieranie na taką wyprawę przypadkowych osób to niestety jest zawsze loteria (jak patrzę czasem na ludzi, to byłoby w niej sporo pustych losów) i tak naprawdę prędzej bym się zanudziła w kiepskim towarzystwie, niż sama. Owszem, cudownie jest spędzać czas z fajnymi ludźmi, pogadać czy razem gdzieś pójść – zjeść, pozwiedzać, pospacerować. Ewentualnie wspólnie popatrzeć nocą w gwiazdy. Ale bez tego też da się spędzić dobre wakacje. Jest po prostu inaczej, co wcale nie znaczy, że gorzej.

Niestety po kilku dniach jakiś teoretycznie rodzimy kulturosceptyk i alko-entuzjasta zza ściany, który dopiero rozpoczynał swoje pierwsze podrygi na chorwackiej ziemi, postanowił na swój osobliwy sposób „umilić” mi pobyt w obiekcie. Kilkukrotne próby porozumienia nie przyniosły skutku, więc z szacunku do samej siebie nie zamierzałam dłużej znosić tej sytuacji – następnego dnia po prostu znalazłam sobie inną miejscówkę na urlop z fajnym widokiem na stare miasto i bardzo serdeczną atmosferą.

Owszem, mogłam przecież porządnie „docisnąć” i postawić na swoim – w końcu robię to na co dzień zawodowo. Ale po pierwsze to był wypoczynek nie praca, a po drugie czasem nie warto się szarpać, jeśli rzecz nie jest tego warta. Urlop uciekał bezpowrotnie z każdą godziną i szkoda było czasu na takie zabawy. Właścicielka obiektu podeszła do mojej decyzji ze zrozumieniem i nawet zaproponowała inny pokój, ale to by i tak niewiele zmieniło. Ostatecznie wszystko zostało finansowo wyrównane, tyle że nie miałam już niestety ani kuchni, ani tak dużego apartamentu. No i zamiast do soboty, mogłam zostać tam tylko do czwartku. Ale za to od razu mogłam się skupić na relaksie :)

.

Pues la vida siempre te dará
Un camino único a ti
Con tiempo veras
/Jehro – 'Continuando’/

.

Pora na nowo zacząć wypoczynek!

Tylko że wynosząc bardzo ciężki kufer ze starego apartamentu, spadłam z ostatniego schodka i uszkodziłam sobie nogę w okolicach kostki dość poważnie. I co teraz? Chodzić, obserwować…? Chodzić się nie dało w ogóle. Udało mi się jeszcze resztkami sił wciągnąć wszystkie trzy kufry na piętro do nowego pokoju. Na szczęście noga nie była spuchnięta, jednak aż do następnego dnia nie było opcji, żeby wyjść dalej niż do łazienki czy na taras (a i to z ogromnym bólem). Cóż, postanowiłam przeczekać i zobaczyć co będzie. Dobrze, że miałam piękny widok z okna, niezliczoną ilość gwiazd nad tarasem i jakiś niewielki zapas jedzenia, żeby przeżyć.

To jest właśnie minus samotnych wypraw – trzeba sobie jakoś umieć poradzić, gdy się jakaś kontuzja przydarzy. Choć tym razem w razie potrzeby na pewno ktoś by mi pomógł. Następnego dnia po południu delikatnie próbowałam się uruchamiać. Już byłam raczej pewna, że niczego nie złamałam, więc teraz najważniejsze, by się zregenerować do czasu wyjazdu. Niestety, spędzanie czasu ze znajomymi nie wchodziło już za bardzo w grę. Żadna kąpiel w morzu, żadne wycieczki motocyklem po okolicy… No trudno, tak bywa.

Udało mi się w końcu po pewnym czasie jakimś cudem bardzo powoli doczłapać kilkaset metrów na stare miasto, żeby zobaczyć się z koleżanką ze studiów, z którą nie mogłyśmy się spotkać już od kilku lat, bo zawsze coś nam w tym przeszkadzało. Dlatego tym razem, choćby mnie trzeba było zanieść na noszach, nie odpuściłabym tego spotkania! Po tych wszystkich wrażeniach, jakie przyniosła mi ta wyprawa, perspektywa zjedzenia obiadu w przemiłym gronie i z moim ulubionym widokiem, była czymś naprawdę wspaniałym.

Myślę, że warto ogólnie wspomnieć, że podczas tego wyjazdu poznałam świetnych ludzi, co również znacznie przyczyniło się do tego, że tę wyprawę zaliczam do udanych.

.

Jeśli chciał(a)byś, ale się wahasz…

(pomiń akapit, jeżeli nie trzeba Cię motywować :P)

Tak na marginesie dodam – z myślą o tych wszystkich, którzy również gdzieś po cichutku rozważają przeżycie podobnej przygody – że najlepiej od razu wziąć poprawkę, że nie wszystkim się ten pomysł spodoba. Ale to nie jest powód do rezygnacji. Bo zawsze się znajdą ludzie, którym nie będzie odpowiadać to, co robimy. Będą próbowali umniejszać nasze osiągnięcia, próbować zabić cały entuzjazm, zrazić do każdego ciekawego pomysłu, mówić nam, że coś się nie liczy, bo jest zrobione nie według ich standardów. Ale nie ma absolutnie żadnego powodu, żeby się tym przejmować, TRZEBA ROBIĆ SWOJE. Wielu ludzi po prostu tak ma, nie naprawimy tego już. Pozostaje trzymać się z tymi, którzy nam dobrze życzą, okażą prawdziwą troskę i są po naszej stronie. Tylko tyle i aż tyle. Wiele osób, które chcą nam wcisnąć „dobre rady”, będzie nam mówić jak dojść do celu, kompletnie nie znając naszego celu. Nie znają naszych umiejętności, ale już z góry założą, że czegoś nie umiemy. Nie wiedzą, czego nam potrzeba, ale cooo taaaam – trzeba robić jak wszyscy, „bo tak”. Ja przed wyjazdem rozmawiałam z osobami, których wiedzę i doświadczenie cenię. Z osobami, którym ufam i które mnie znają. I takie rozwiązanie bardzo polecam. Otrzymałam kilka ważnych wskazówek – praktycznych, technicznych i merytorycznych. Jestem za nie bardzo wdzięczna, bo były to rady dostosowane do moich potrzeb. Wszystkie bez wyjątku przemyślałam, część wprowadziłam w życie. Jak by nie było, wybór i tak należał wyłącznie do mnie, bo to tylko ja miałam ponosić konsekwencje swoich decyzji w tej podróży. Nikt z tych osób nie miał z tym problemu, nie było żadnej presji, że cokolwiek powinnam. Dla mnie motocyklizm to wolność – również wolność wyboru. Natomiast spotkałam się też z jakąś totalnie abstrakcyjną frustracją, że wybieram nieodpowiednie drogi (serio? :D), albo że „trzeba zapierdalać” najlepiej 200 (oh, wow!). Cóż, nie jest mi wcale przykro z tego powodu, że jechałam tak jak mi się podobało, bo nie jestem od spełniania cudzych oczekiwań. I pewnie dla niektórych z tego powodu nie jestem „prawdziwą” motocyklistką, ale kto powiedział, że muszę nią być? ;)

A historii tego swetra i tak byś nie zrozumiał. /’Chłopaki nie płaczą’/

 

Pora wracać

Z nogą było już coraz lepiej, ale jeszcze przy chodzeniu towarzyszył mi ból. Zbliżał się dzień wyjazdu. Szczęście w nieszczęściu, że uszkodziłam prawą stopę a nie lewą, dzięki czemu nie musiałam się martwić o problemy z przerzucaniem biegów w czasie kilkugodzinnej jazdy. Rozważałam co prawda wykupienie jeszcze co najmniej jednego noclegu, ale właśnie wtedy zaczął mnie pobolewać ząb i stwierdziłam, że chyba faktycznie najlepiej będzie jak wyjadę wcześniej. Pomimo wykupionego ubezpieczenia, nie chciałam się narażać na ewentualne leczenie za granicą, szczególnie w dobie „covidowego” szaleństwa (wszyscy wiemy jak to u nas wygląda…). No i wracając w weekend pewnie musiałabym stać na granicy czy na bramkach, a upał nie zachęcał.

Pozostała mi do zrobienia jeszcze jedna rzecz: smarowanie łańcucha. Jednak z moją kontuzją gimnastyka ze stawianiem moto na centralnej stopce nie wchodziła w grę, a znając moje słynne już zdolności do wywracania motocykli na postoju ¯\_(ツ)_/¯ (ciekawe historie, nie powiem, do każdej mam sentyment!), nie będę odstawiać jakichś nowych kombinacji. Aaale trzeba sobie przecież radzić – zrobiłam to „na piechotę”. Trochę ciężko było, ale nawet zabawnie. I zawsze to nowe doświadczenie. Natomiast wcześniejsze problemy z obrotami podczas pobytu wstępnie zdiagnozowałam (z telefonicznym wsparciem kolegów) i nie wydawały się jakieś groźne. Nie ma sensu się martwić na zapas, najwyżej wrócę na lawecie – nawet najlepszym się przecież zdarza, nie? ;)

.

Wyjazd z Trogiru

.

Czwartek rano: szybkie pożegnanie, gotowa do odjazdu. Głos Google w słuchawce każe jechać na północ, a energiczna muzyka w tle tak jakby dźga mój zaspany mózg patykiem. Lokalizacja wysłana do tych, którzy o to prosili – i ja też się z tym poczułam lepiej, bezpieczniej. Sprawdziłam: 3 kufry siedzą na miejscu. Kask? Też na miejscu. Pasy? Ehh, w tym pojeździe fabrycznie nie ma pasów, ale takie przyzwyczajenie w głowie zostaje. To lecimy. Ostatnie spojrzenie na ten pejzaż, który tak kocham… Przejeżdżając nowym mostem z wyspy na ląd byłam jedną wielką (choć już jednak mniejszą, bo schudłam przez te parę dni) kulką smutku – czy ja tu jeszcze wrócę? A potem w głowie miałam już tylko dwie rzeczy: zjeść obiad na Dobra East i znaleźć się tego dnia już jak najbliżej domu, najlepiej w połowie Węgier. Znów nie miałam wykupionego noclegu.

Fatalnie się czułam jakoś od rana. Musiałam zrobić nieplanowaną dłuższą przerwę jeszcze przed obiadem, ale trochę mnie ona zregenerowała. To kolejna rzecz, której nie jesteśmy w stanie przewidzieć na trasie – własnego samopoczucia. A potem dobry obiad już całkowicie postawił mnie na nogi. Wiadomo, jedzenie to jedna z moich ulubionych rozrywek ;) Jechało mi się bardzo dobrze, dużo bardziej dynamicznie. Tylko te tunele kilkukilometrowe z jakąś taką depresyjną atmosferą w środku nie pozostaną w sferze moich ulubionych wspomnień, ale z każdym kolejnym coraz lepiej wiedziałam na co się przygotować.

Na granicy chorwacko-węgierskiej zobaczyłam, że wszystkie samochody kierowane są tylko do jednej budki. No cóż, kto nie ryzykuje, ten się topi w słońcu – podjechałam od razu do budki obok. Pomyślałam, że jak mnie nie przepuszczą, to niech sobie sami cofają te 200 kilo w upale na koniec kolejki, bo ja nie mam na to siły. Celnik się trochę zdziwił gdy się znienacka pojawiłam z wielkim uśmiechem i oczami shrekowego kota. Zerknął na paszport i kazał przejechać kawałek dalej, gdzie kolejny funkcjonariusz tylko otworzył dokument i oddał. Nikt o nic nie zapytał, nikt nic więcej nie chciał. Życzyli mi dobrej drogi :)

.

Znów Węgry

.

Nawet polubiłam tę węgierską trasę. Z samochodowego fotela jednak drogę widzi się całkiem inaczej. Fakt, nadal nie do końca podchodzi mi atmosfera tego kraju, ale teraz – za wyjątkiem stacji paliw – wszędzie było miło i życzliwie. No i oczywiście pamiętałam, żeby pilnować tankowania. Drugi raz mogłabym już nie mieć tyle szczęścia, żeby się zdążyć dotoczyć pod dystrybutor.

Wybór sensownych noclegów z parkingiem i śniadaniem w okolicach miejscowości Szombathely był tego dnia bardzo skromny. Z małym wsparciem online udało mi się zarezerwować jakiś dziwny pokój w niewielkim pensjonacie. Nie było jakiegoś dramatu, zresztą to tylko jedna noc, ale zawsze trzeba się liczyć z taką wadą rezerwowania na ostatnią chwilę, że czasem trzeba brać co zostało. Za to Honda miała przyjemny wypoczynek wśród zieleni.

Należało jej się, w końcu zrobiłyśmy tego dnia 607 kilometrów. Jak do tej pory rekord.

Ta droga była daleka, ta droga była bez końca

Horyzont wciąż dalej uciekał i asfalt był śliski od słońca

Pęd śmiał się i szarpał za włosy

I dyszał silnik zmęczony

Sentymentalnie na głosy śpiewały cztery [obie] opony

/Kazik i Kwartet Proforma – 'Ta droga była daleka’/

 

I znowu po niemiecku trzeba gadać… Nie żebym jakieś szczególne pretensje miała do tego języka, bo całkiem ładny jest, a kiedyś nawet sprawnie i często się nim posługiwałam, ale teraz po prostu mam ciekawsze rozrywki. Wieczór spędziłam w pensjonatowej restauracji oczywiście w ulubionym towarzystwie – swoim własnym i jedzenia ;) Ostatni taki moment na wyjeździe, jeśli wszystko dobrze pójdzie. Po powrocie do pokoju pierwszy raz podczas tego całego wyjazdu włączyłam w ogóle pokojowy telewizor… i niemal od razu zasnęłam.

.

Ostatni dzień podróży

.

Śniadanie okazało się wyzwaniem, bo młoda dziewczyna na porannej zmianie nie mówiła w żadnym języku oprócz swojego. Na węgierskie tłumaczenia z translatora Google robiła wielkie oczy (mam nadzieję, że nic przypałowego się tam nie przetłumaczyło). Na szczęście w porę przybyła jej koleżanka z menu śniadaniowym i mogłam zjeść jak człowiek. Wybór był niezwykle urozmaicony: jajka gotowane, jajka smażone, jajka w omlecie, chleb w jajkach…

O, tosty z dżemem. Uff.

Tak mi się tam dobrze siedziało, że wyjechałam sporo po 10. Ale jakoś tak wszystko na spokojnie się odbywało. Zostało mi 507 kilometrów do domu, chciałam się tą drogą nacieszyć. Bratysława miała jednak inne plany.

.

Znów Słowacja

.

Chwilę przed granicą węgiersko-słowacką padł mi telefon z przegrzania a powerbank odmówił współpracy. Słońce prażyło bez litości. Nie było już gdzie się zatrzymać, żeby reanimować elektronikę, więc olałam temat. Wiedziałam mniej więcej w jakim kierunku jadę, zresztą wszystko jest bardzo dobrze oznaczone. Trasa przez Bratysławę to był jakiś dramat. Korek się zrobił jak stąd do księżyca, ze względu na zamknięty zjazd i awarię tira na jednym z pasów. Kierowcy próbowali mnie przepuszczać bokiem, ale nie było szans się tam akurat zmieścić środkiem z tym całym wyposażeniem – za gruba byłam na takie manewry. Odstałam więc swoje, a gdzie się dało tam się wepchn… ekhm… przemknęłam bokiem. A potem to już odkręciłam manetkę jeszcze mocniej niż dotychczas, bo mnie jakaś taka irytacja zmieszana ze zmęczeniem pchała już do domu.

I jeszcze obiad mi się średnio udał. Mięsem, które dostałam w polecanym burgerze w jakiejś restauracji, można by było zrobić komuś krzywdę. I pewnie nawet pies by się bał je złapać w locie, żeby nie stracić wszystkich zębów. Ale nikt z obsługi się tym zupełnie nie przejął, więc pewnie po przeróbce trafiło do kolejnego burgera. To nie był mój dzień, zdecydowanie. Jak jeszcze po wyjściu zobaczyłam, że ktoś mi zaparkował swojego Mercedesa prawie w kufrach (a teren był pochyły i wsiadając musiałam niezwykle uważać, żeby pajacowi zderzaka nie obić), to już byłam pewna, że coś z tym dniem jest mocno nie tak. No ale co było zrobić – pojechałam dalej.

Trochę za późno by obawiać się porażki
Znów wracam z trasy, wracam do domu
O mnie się nie martw, będę dzisiaj na kolacji.

/Bonson, Matek ft Masia – 'Wracam do domu’/

Miałam jakieś 120 km do Polski i tylko to mnie motywowało do dalszej jazdy. Po drodze w małych miejscowościach już omijałam każdy korek, nie przejmując się tym, czy się to komuś podoba, bo coś czułam, że mi się powoli robi susza w baku. I znów na oparach benzyny (choć jeszcze nie na rezerwie) wjechałam na pierwszą z brzegu stację paliw. Ten dzień już pozornie był nie do naprawienia…

O, na półce jest Kofola! Jest też agrestowa!

To biorę dwie. Nie, trzy.

Cztery?

Nie, cztery nie wejdą już do tankbaga.

Taki drobiazg a cieszy… tego mi chyba było trzeba – zachwytu małą rzeczą, żeby nagle się okazało, że to wszystko co się dzieje nic nie znaczy, o niczym nie świadczy. Już potem droga stała się przyjemnym relaksem (na tyle, na ile pozwalało zmęczenie). Wjeżdżając do Polski byłam oczarowana górskimi widokami, a mijając tablicę „Rzeczpospolita Polska” pomyślałam z wielką dumą: „WOW, ja to na serio zrobiłam!” I zwyczajnie się wzruszyłam, po raz drugi na całej wyprawie. Bo to było dla mnie coś niesamowitego. Pierwsza taka podróż w życiu i mam nadzieję, że to dopiero początek…

Niestety jazda po polskich drogach to często walka o przetrwanie. Przypomniał mi o tym pan, który skręcając w lewo tuż przed moim motocyklem, ewidentnie wymusił pierwszeństwo. Zdążyłam wyhamować, ale ktoś inny może nie mieć tyle szczęścia. To była chyba taka pobudka, że halo, dzień dobry, jesteś w swoim kochanym kraju.

No to dzień dobry! Dobry wieczór, raczej. Cieszę się, że wróciłam. I dobrze znów zasnąć w swoim wielkim łóżku.

Ale chętnie już zaplanuję kolejny wyjazd ;)

.

Czy warto było szaleć tak? [O.N.A. – 'Kiedy powiem sobie dość’]

 

.TAK.

.


.

Serdecznie dziękuję wszystkim tym, którzy okazali mi wsparcie (także to wirtualne), którzy uwierzyli we mnie i do końca nie zwątpili, którzy byli gotowi pomóc oraz tym, którzy mieli dla mnie zawsze jakieś dobre słowo. Takich ludzi jak Wy ten świat potrzebuje! :*

.