Cypr wrześniową porą [cz.1]

Co można powiedzieć o Cyprze? Wiele. Łącząc cechy Grecji, Turcji i Wielkiej Brytanii, tworzy coś zupełnie nowego, oryginalnego i mimo wszystko niezależnego. Na wysokim poziomie.

Poza tym nie padało i nie zgarnęły nas żadne służby, więc ciężko powiedzieć, że były to zwyczajne wakacje.

.

Na początek coś o wyspie.

Część południowa należy do Republiki Cypryjskiej, dominuje tam prawosławie (Cypryjski Kościół Prawosławny) i język grecki (w cypryjskim wydaniu). Waluta: euro. Natomiast część północna znajduje się pod okupacją turecką od 1974 roku, jako osobne państwo została uznana tylko przez Turcję. Tam dominuje islam i język turecki. Całość od 1 maja 2004 r. roku należy do Unii Europejskiej.

Mamy więc elementy Grecji i Turcji, skąd więc Wielka Brytania? Otóż od 1 maja 1925 roku przez pewien czas wyspa oficjalnie nosiła status kolonii brytyjskiej. Po tym okresie pozostało kilka rzeczy: lewostronny ruch, wtyczki „angielskie” z trzema bolcami i mnóstwo Anglików na wakacjach.

Do tej pory nie było mi dane odwiedzić Anglii, zawsze odkładam tę podróż jako coś mało istotnego i przereklamowanego. Może kiedyś się okaże, czy słusznie. Dlatego właśnie ciężko było mi się przyzwyczaić do ruchu lewostronnego. Mętlik w głowie, na samym początku ciężko w ogóle przejść przez ulicę. Wejścia do autokaru są z innej strony, a żeby dostać się gdzieś komunikacją publiczną trzeba się ustawić po odpowiedniej stronie drogi. Niby nic, ale przez pierwsze kilka dni chaos niesamowity. Nie zdecydowaliśmy się na wypożyczenie samochodu, bo ze względu na wspomniane „utrudnienie” prawko zostało w domu. Ale jest jedno udogodnienie – tak na przyszłość, żeby pamiętać – wypożyczone samochody mają czerwone tablice rejestracyjne, dzięki czemu są rozpoznawalne i Cypryjczycy na nie bardziej uważają. Koszt wypożyczenia zaczyna się od 25 euro/dzień, czyli porównywalnie do polskich warunków.

Zaczęło się jak zawsze dziwnie. Na początku tego lata lot z Katowic został odwołany. Albo Warszawa, albo rezygnacja. Niech więc będzie już ta Warszawa, choć wspomnienia z Okęcia sprzed kilku lat mam delikatnie mówiąc nieidealne. Wylot o 5 nad ranem, nie ma kogo odwiedzić, bo znajomi studenci na wakacje wrócili do domów. Hotel? Nawet nie opłacałoby się kłaść spać, bo o 3 już trzeba zaczynać przeprawy na lotnisku.

Dotarliśmy na Chopina przed północą, większość wejść nieczynnych, ale w końcu się udało jakieś znaleźć. Niestety, ledwo się rozsiedliśmy, ogłoszono ćwiczenia przeciwpożarowe i alarm. Wśród huczących wentylatorów ciężko było obejrzeć film, tym bardziej zasnąć, a do tego alarm znacznie się przedłużył. Kiedy cały zebrany w małym pomieszczeniu tłum ruszył do stanowisk check-in, można było z boku zaobserwować kilka oryginalnych osób, które leciały o tej samej porze do Egiptu. Seksturystyka jak nic, ale co kto lubi.

Trzy stanowiska dla Cypru, dwa dla Egiptu. Ciągłe zmiany o jedno w prawo lub w lewo. ‚Cypryjski’ tłum stał cierpliwie w jednej wielkiej kolejce, ludzie przepuszczali się nawzajem, nie było problemu. Każdy przecież miejsce dostanie, a jak poprosi to nawet przy oknie – żaden problem. ‚Egipski’ tłum natomiast, w osobie kilku przedstawicieli plebsu, wszczął awanturę, że ich się źle traktuje, że domagają się kierownika teraz, tu, natychmiast, że oni są zmęczeni, że oni tu muszą stać, że oni mają zaraz samolot… My już zmierzaliśmy w stronę stanowisk kontroli osobistej i bagażu podręcznego, „Egipt” stał nadal. No cóż, szkoda tylko tej reszty normalnych turystów.

Lot trwał trzy godziny i był nieco opóźniony już na starcie, ale znajomi mówią, że to norma w przypadku linii Enter Air, więc właściwie wszystko szło zgodnie z planem. Na cypryjskiej ziemi przywitało nas piękne słońce, wysoka temperatura i przyjemny wiatr. Przed południem leżałam już w basenie. Cisza, spokój, sami uprzejmi ludzie, żadnych krzykliwych turystów – raj po prostu!

O tym, co mnie urzekło i o tym, co miałam okazję zobaczyć, napiszę następnym razem.

.