Poprzednią opowieść o Maderze zakończyłam na tradycyjnym zjeździe saniami. A teraz wsiadamy w autokar i jedziemy dalej!
.
[zdjęcia robione przez szybę autobusu nie powalają jakością, ale chociaż w ten sposób pokażę wam jak tam jest]
.
W drodze na Eira do Sorrado (1094 metry nad poziomem oceanu), mieliśmy okazję przejeżdżać wąskimi ulicami miasteczek i wsi. Jedna z miejscowości była już ustrojona na święto 13 czerwca (św. Antoniego).
A potem wyjechaliśmy wyżej i tam nieco zmienił się krajobraz, jechaliśmy przez lasy eukaliptusowe i laurowe, obok głębokich przepaści, a drogi stawały się coraz węższe… Dodam tylko, że w takich warunkach mijanie się ogromnego autokaru z jakimkolwiek innym pojazdem to nie lada wyzwanie dla obu kierowców…
Aż w końcu ujrzeliśmy miejsce docelowe, gdzie czekał na nas pyszny stek z tuńczyka i niezłe wino…
…i taras widokowy. Chociaż całe wzgórze było jednym wielkim tarasem widokowym.
Gdy się patrzy z góry na te wijące się drogi, odnosi się wrażenie, że to niemożliwe, aby cokolwiek tamtędy jeździło… A jednak jakoś dotarliśmy do celu – i to przecież niemałym pojazdem.
Pogoda na szczycie zmieniała się z minuty na minutę.
Na błękitne niebo napłynęły ciężkie szare chmury, zwiastując najgorsze. Rzuciliśmy jeszcze okiem na Dolinę Zakonnic, do której się właśnie wybieraliśmy:
i zapakowaliśmy się w podróż powrotną. Przy zjeździe przepaść jest znacznie bardziej przerażająca.
Ale w końcu dotarliśmy! Dolina Zakonnic przywitała nas wysoką temperaturą i duchotą w powietrzu.
No i likierami wytwarzanymi przez klaryski. Rodzajów tego trunku było na pewno ponad 10, wszystkich mogliśmy spróbować, co też ochoczo uczyniliśmy (a jakże!). Nie przypomnę sobie już poszczególnych smaków, ale na pewno pojawił się bananowy, wiśniowy, miętowy, a dwa najbardziej znane z tamtych stron to marakujowy i kasztanowy. Zresztą marakuja jest tam bardzo powszechnie używana. A likier kasztanowy jest dość mocny i w sumie smakował mi, choć ma niekoniecznie zachęcający wygląd (szara substancja, wyglądająca na brudną, w której opada osad).
Po degustacji, nieco rozweseleni, ruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze towarzyszyły nam gaje bananowe:
Zatrzymaliśmy się jeszcze jednak na kolejnego drinka – w Câmara de Lobos. Drugim na wyspie mieście co do ilości mieszkańców. przy okazji można było spróbować również innych procentowych napojów.
Ale wracając do samej miejscowości – to tutaj, na balkoniku z widokiem na zatokę, Winston Churchill rozkładał swoje sztalugi i malował. Tutaj też integrował się z miejscowymi. A oni również gustują w mocnych alkoholach… Nic dziwnego, że później odważnie płyną starymi kutrami nocą w ocean na połów espady – ryby z wielkimi zębami, która żyje na głębokości ok. 1 kilometra i tylko nocą wypływa wyżej, a w trakcie połowu siłą natury jest rozrywana. Mówi się, że nikt nigdy jej nie widział żywej, bo wydobyta jest już martwa. Espada ma podobno wyjątkowy smak i cenę. Niestety nie zdążyliśmy jej spróbować – to kolejny powód, aby tam wrócić.
Ale po kolei: Churchill.
Widok z balkonu, na którym tworzył:
.
Spacer po tym klimatycznym miasteczku okazał się bogaty w wrażenia różnego rodzaju…
Widoki zapierały dech.
No, pogoda w tym nieco pomagała…
Nie sposób spróbować jednego dnia wszystkich lokalnych alkoholi (a przypomnę, że w poprzedniej części wycieczki – opisanej TU – zaczynaliśmy ten dzień od wina Madera). Wracając już wiedzieliśmy, że do kolacji tym razem darujemy sobie pyszne różowe wino serwowane w hotelowej restauracji.
Ale tego się nikt nie spodziewał! Weszliśmy do pokoju i zobaczyliśmy:
Pamiętali o urodzinach. Na stoliku chłodził się szampan. A ten niesamowity torcik zjedzony został natychmiast!
.
Nie pamiętam kolacji…