I’m singing in the rain! Dzień trzeci

Pogoda zachowała się wspaniale – pojawił się upragniony deszcz. Gdyby go nie było, mogłabym sobie pomyśleć, że coś z tym naszym wyjazdem jest nie tak. Przecież zawsze pada. Tunezja, Grecja, Świnoujście, Szwajcaria czy inne… zawsze!

Poranek zaczął się od leniwego śniadania wśród promyków słońca, nieśmiało zaglądających przez okna. Później ruszyliśmy w drogę. Wtedy właśnie pogoda wstrzymała oddech, pojawiła się cisza przed kolejną burzą. Polańczyk przywitał nas przed południem półgodzinną ścianą deszczu. Jednak przez cały dzień mieliśmy niesamowitego farta – gdy wysiadaliśmy z samochodu, przestawało padać. A było wiele do zobaczenia.

Po krótkiej wizycie w Polańczyku, obraliśmy kierunek: Duża Pętla Bieszczadzka. Gdy wjechaliśmy w miejscowość Przysłup, naszym oczom ukazała się Oberża Biesisko. Z daleka pięknie pachniało obiadkiem, więc nie mogliśmy odpuścić. Chociaż w środku, w sali obok odbywało się właśnie przyjęcie komunijne, obsługa poświęcała dużo uwagi gościom indywidualnym. To już na wstępie robiło dobre wrażenie, tym bardziej, że ostatnio w tym względzie miałam niezbyt ciekawe doświadczenia z restauracją Marysin Dwór w Katowicach. W oczekiwaniu na duży, pyszny (i tani, bo w przedziale 16-35zł) obiad, oglądaliśmy przez wielkie okna kolejną krótką ulewę.

Dalej otoczona zielenią droga poprowadziła nas na parking u początków szlaku na połoniny. Tam powstały pamiętne mini-filmiki o krowach i 'ślicznej torebeczce’, które do dziś wywołują uśmiech na samo wspomnienie tamtych chwil. Kilka fotek w pięknym słońcu i porwistym wietrze, odpoczynek w spokoju na łonie natury i tradycyjnie burzowe grzmoty w oddali.

.

.

Przemierzając zielone tereny natknęliśmy się na drewnianą cerkiew z XIX wieku (obecnie kościółek) w miejscowości Rabe.

– Patrz, to tu!

– Gdzie „tu”?

– No tuuuu! O, minęliśmy.

Później ruszyliśmy do cerkwi w Równi. Zawsze gdziekolwiek przyjeżdżaliśmy było pusto. Ale jak już się pojawiliśmy, to za nami tłumy ludzi. Obojętnie czy w knajpkach, przy zabytkach czy w sklepach. Powinni nam wszędzie płacić za dostarczanie klientów, bo wszyscy idą naszym śladem. Albo coś po drodze gubimy, że za nami łażą.

Zajazd pod Czarnym Kogutem w Czarnej Górze pojawił się na trasie niczym zbawienie. To był właśnie TEN czas na kawę i deser. A potem wylądowaliśmy w Lesku na cmentarzu. Bynajmniej nie z powodu kawy, bo była dobra, po prostu – podążając za wskazówkami książkowego przewodnika – odwiedziliśmy stary kirkut (podobny do tego w Cieszynie, ale trochę bardziej zadbany) i cmentarzyk wojskowy. Potem szybkie zerknięcie na coś, co chyba kiedyś było zamkiem, spacery wzdłuż i wszerz przez ryneczek, park i miasto, odkurzanie wspomnień z dzieciństwa w pewnej kawiarni i genialna pizza, która zwabiła nas zapachem wprost do pizzerii Roma.

.

Gdzieś w drodze powrotnej jeszcze znaleźliśmy chwilę, żeby nacieszyć się zachodem słońca nad Jeziorem Myczkowskim i kolejny dzień mieliśmy za sobą.