Zima na Fuerteventurze – część 3/3

No i nadszedł czas na ostatnią, trzecią część.

Najlepsze zostawiam na koniec – Cofete.

.

[Uwaga. Materiał jest chroniony prawem autorskim]

.

Pod hotel rano podjeżdża busik – wycieczka będzie kameralna, bo 7-osobowa + kierowca, będący jednocześnie polskim przewodnikiem. W pojeździe wesoło, w tle leci cicho Manu Chao. Jedziemy przez centrum Morro Jable na południe.

Gdy wjeżdżamy na teren Parku Naturalnego Jandía, krajobraz zaczyna znów robić się szary i brzydki, a dobra asfaltowa droga zmienia się nagle w węższą, szutrową.

Po drodze mija nas od czasu do czasu jakiś dzielny kolarz w tych swoich obcisłych spodenkach a sporadycznie pojawia się nawet jakiś zabłąkany motocyklista na turystycznym enduro. Trasa jest w sumie całkiem atrakcyjna dla użytkowników dwóch kółek, choć w wyższych partiach terenu chyba nieco ryzykowna…

Osobom z silną chorobą lokomocyjną radziłabym się zastanowić nad taką wycieczką, bo jechaliśmy jakąś godzinę wręcz w podskokach. 

A na pytanie jak często trzeba wymieniać amortyzatory w tych busikach, przewodnik powiedział, że co dwa lata… – ale całe auto. I tu trzeba zwrócić uwagę na jedną rzecz… jeżeli wypożyczamy na wyspie samochód, to najprawdopodobniej jego ubezpieczenie obejmuje tylko drogi asfaltowe. Na szutrowe i inne nieutwardzone wjeżdżamy na własne ryzyko (a to ryzyko jest dość spore). Mniejsze wypożyczalnie montują w swoich pojazdach GPS, więc trzeba uważać, żeby później nie było zdziwienia, jak dorzucą jakąś niekoniecznie symboliczną karę do ceny wynajmu. Ale możliwe jest dotarcie do Cofete (i z powrotem) autobusem kursującym regularnie na tej trasie z Morro Jable (chyba coś około 20 euro) albo wybierając zorganizowaną wycieczkę z przewodnikiem (ok. 40-50 euro).

Gdy śniadanie powoli podchodzi już do gardła, zatrzymujemy się na tarasie widokowym, skąd możemy – pośród szarych pagórków – zobaczyć żółtą plamę plaży, do której zmierzamy. Wielu ludzi w Polsce do tej pory tak właśnie wyobraża sobie Śląsk…Tylko u nas nie ma oceanu ;)

Zjeżdżając z gór mijamy w pewnej odległości słynną Willę Wintera. Można o niej przeczytać wiele faktów i mitów. Faktem jest, że była miejscówką, do której przyjeżdżali ludzie Hitlera, a nawet i on sam. Mówi się, że willa była urządzona nie tylko do celów rekreacyjnych, ale robiono w niej SS-manom, tuż przed ich ucieczką do Ameryki Południowej, plastykę tatuaży umieszczonych na wewnętrznej stronie ramienia. Operacje plastyczne twarzy to podobno wymysł pasjonatów teorii spiskowych, ale tego się już zapewne nigdy nie dowiemy. W każdym razie szczegóły dotyczące willi, choć miały być udostępnione opinii publicznej już kilka lat temu, nadal pozostają tajemnicą zabraną przez wielu do grobu. A ci, którzy jeszcze żyją, zapewne chcą żyć nadal, w spokoju…

Starsza pani, która tam mieszkała po śmierci Gustawa Wintera też już zmarła, a o spadek upomina się kilka podmiotów. Problem jest jedynie taki, że wszystkie zabudowania znajdujące się na terenie Parku, należą do państwa. Budynków nie jest dużo, są skromne, w większości prowizoryczne i od dawna już nie remontowane. W kilku miejscach hodowane są kozy i inne zwierzaki.

Po relaksie na plaży, którą celowo zostawiam na koniec, pojechaliśmy na przekąskę do jedynej restauracji w okolicy. Co prawda, „restauracja” to raczej za duże słowo, ale miejsce jest niezwykle swojskie i klimatyczne.

Szefową jest starsza pani, a zamówione dania są przygotowywane na świeżo. Byłam z siebie bardzo zadowolona, że mimo braku od dawna kontaktu z językiem hiszpańskim, bez problemu byłam w stanie zamówić dania czy napoje, a nawet zapytać o parę rzeczy i zamienić kilka zdań – także na temat mojego genialnego zegarka, który się również i starszej pani chyba spodobał ;) Czyli nauka nie poszła w las… w las poszedł tylko czas :D

W każdym razie zamówiliśmy zupę warzywną (świetna, dobrze doprawiona, w niczym nie przypominała tej hotelowej, choć ona też do złych nie należała)…

oraz danie znane pod nazwą tortilla española, czyli hiszpańską odmianę omletu z dodatkiem ziemniaków i innych składników. Już ją zaczęłam kroić, kiedy sobie uświadomiłam, że jeśli ją zjem przed zrobieniem zdjęcia, to nie będę mogła wam jej pokazać (a przynajmniej w tej właściwej postaci)… Przepis znajdziecie np. w Wikipedii (->link).

Do picia proponuję tradycyjną kanaryjską kawę Café leche y leche, którą można było również zamówić z wkładką alkoholową. Ta odmiana kawy to po prostu espresso z dwoma rodzajami mleka – skondensowanym i zwykłym, podawana w małej szklaneczce.

Niektórzy zamawiali jeszcze pieczoną (czy tam grillowaną) kozę, dla mnie koza jest takim samym przyjacielem jak pies, a przyjaciół się nie je. A tak serio – zarówno mleko kozie, jak i jej mięso, ma lekki, choć dość specyficzny posmak i zapach, który mi bardzo przeszkadza. Ale ci, którzy zamówili, bardzo sobie chwalili.

No i nie przedłużajmy – jedziemy na cmentarz!

Stary cmentarz znajduje się już na dole, przy samej plaży. Lokatorzy mają przepiękną miejscówkę z widokiem na ocean, choć obiekt jest już od dawna nieużywany.

Na Fuerteventrze zmarłych się poddaje kremacji, a prochy składa w specjalnie przygotowanych kolumbariach. Jest to bardzo praktyczne rozwiązanie, ale i niezbędne na tych terenach, ze względu na podłoże, w którym chowanie ciał zmarłych byłoby trudne.

I widok na „parking”. Jeszcze panują pustki, ale gdy wyjeżdżaliśmy, zaczął się dynamicznie zapełniać, a na jedynej drodze było znacznie bardziej ciasno. Mijanie się samochodów nad przepaściami było więc całkiem ciekawym przeżyciem…

Ale ale! Koniec gadania. Wchodzimy na plażę. Najpierw powoli, z pewną dozą nieśmiałości, bo pod stopami mnóstwo drobnych kamieni…

A potem już mogliśmy podziwiać jedną z najpiękniejszych plaż na Fuerteventurze!

Cisza, spokój, słońce… czego chcieć więcej?

Po tej stronie wyspy fale bywają ogromne a prądy dość silne, w przeciwieństwie do, na przykład, plaży w Morro Jable. Dlatego pływanie nie jest tu zalecane ze względów bezpieczeństwa. Za to spacerowanie brzegiem jest bardzo przyjemnym doświadczeniem. Tego dnia akurat nie było wiatru, więc wrażenia były jeszcze lepsze.

Plaża w Cofete była dla mnie, przez tę chwilę pobytu, cudowną oazą spokoju. Miejscem, gdzie spacerując w ciszy mogłam sobie przemyśleć kilka rzeczy, poukładać plany. Gdzie docierały do mnie rzeczy, które być może mi umknęły do tej pory. Gdzie rodziły się pytania i pojawiały odpowiedzi. Gdzie mierzyłam się sama ze sobą. Ale w tym celu nie trzeba przecież lecieć od razu na Fuertę. Choć można, bo niby czemu nie… ;)