Jak zamieniłam Mediolan na niespodziankę. Dzień pierwszy

Mediolan był blisko – wystarczyło kliknąć a dwa ostatnie bilety na tamten lot byłyby nasze. Nocleg też był już znaleziony, trzeba było jedynie potwierdzić rezerwację.

Ale nastąpiła nagła zmiana planów.

Pojawił się nieśmiały pomysł, by przeżyć ekscytującą przygodę nieco bliżej, w Polsce (w końcu wypad w odleglejszą krainę planujemy na wrzesień, a Polski nie mamy ostatnio czasu zwiedzać). Żeby było ciekawiej, szczegóły miałam poznać dopiero w trakcie wyprawy. Nie wiem, dlaczego tak od razu się na to zgodziłam. Miała być wielka włoska przygoda, została wielka niewiadoma. I jeszcze większa ciekawość, co z tego wszystkiego wyniknie…

W środę dowiedziałam się o tym, że będziemy nad wodą. W czwartek padło hasło: jedziemy autem, w dodatku rano. Uff! Walizek mogę napakować ile chcę. Lubię dużo. Ale nadal nie wiedziałam dokąd się udamy. Ciekawość mnie zżerała…

Nadszedł wytęskniony piątek. Rano NaviExpert powitał nas gwarą śląską na pokładzie. Takiego zabawnego motywu na początek podróży się nie spodziewałam. Ale to nie jedyne zaskoczenie w czasie tej wyprawy. W dobrym humorze ruszyliśmy w kierunku południowym – czułam, że to będą Bieszczady.

Gdy jedziemy we dwójkę, nie ma mowy o ściśle ustalonym planie „od-do”. Jest spontan i żywioł, bo nie może być nudno, więc i tym razem zboczyliśmy nieco z trasy. Oczywiście po ciężkiej i długiej naradzie – jak to u nas:

espresso ze śmietanką– Napiłabym się kawy.

– Ja też.

– Może w Łańcucie? Tam tak ładnie…

– Dobry pomysł, jedźmy!

No i było ładnie. Deszcz na szczęście przestał padać (tak, to też nieodłączny towarzysz naszych podróży wszelakich), więc spacer parkowymi alejami wokół zamku przyniósł trochę odpoczynku. Potem była pyszna kawa w zabytkowym łańcuckim maneżu. W międzyczasie zgubiliśmy auto na którymś z parkingów. I znów – komu w drogę, temu aviomarin, jedziemy dalej.

Dynów, Sanok, Lesko, a docelowo Bóbrka. Wjeżdżamy, po drodze gdzieniegdzie pojawiają się szyby naftowe. Wypatrujemy na horyzoncie muzeum przemysłu naftowego. Będzie fajnie. Szczególnie, gdy później okaże się, że to nie ta Bóbrka. Kto by na to wpadł, że trzy Bóbrki są w tym samym województwie. Ale to nic…

Z rezerwacją noclegów też była dziwna sprawa… pan, który otworzył drzwi domku na wzgórzu, wydawał się nieco zaskoczony naszym przyjazdem. Ale ostatecznie dostaliśmy pokój. Też nie ten, co być powinien. Zamiast standardowej ‚dwójki’ – dwukrotnie większy z salonikiem, balkonem (widok na Jezioro Myczkowskie) i kilkoma elektrycznymi dobrodziejstwami. Tylko internetu brakowało, ale to akurat dobrze. W chwilach desperacji ratowała nas sieć z telefonu podpiętego do laptopa i dało się przeżyć.

Pogoda zaczęła się poprawiać, wychodziło słońce. Trzeba się więc przywitać z pobliską zaporą na Jeziorze Solińskim, którą tak pięknie widać z naszego wzgórza. Nie wiem, czy to był dobry pomysł. Najpierw, olewając ochronę, weszliśmy w kadr jakiegoś filmu. Następnie przyczajeni za reżyserem zastanawialiśmy się, kiedy ten człowiek przed kamerą wreszcie dobrze zagra swoją rolę, żebyśmy mogli normalnie kontynuować spacer. Ale nie, „jeszcze raz, krzywo, tak, nie tak”. Pół godziny jak nic. Mało brakowało a poprosiłabym ekipę o herbatę, bo nieziemsko wiało i zrobiło się chłodno. Nawet wypatrywanie z zapory w dole jelenia razem z panem ochroniarzem filmowym już mnie nie cieszyło – zmarzliśmy, więc pora wracać i się grzać przy dobrym filmie. Bo w sobotę kolejne emocje.

(tak, wiem, jakość zdjęć poraża ;)