Słoweński Bled ekspresowo

Chwilę przed urlopem pomyślałam sobie, że wracając z Chorwacji fajnie by było dodatkowo zatrzymać się w Słowenii i wstąpić do Piranu na jeden dzień.

Ale nieoczekiwanie ktoś (tak, wciąż to pamiętam!;) zmienił na służbowym komputerze mój ukochany trogirski deptak na jakieś jezioro z wyspą.

Nie uszło to mojej uwadze, a przeprowadzone pospiesznie śledztwo wykazało, że jest to Jezioro Bled, bajecznie położone wśród Alp Julijskich:

/źródło: Pixabay/

No i zaintrygowało mnie to. Piran zszedł na dalszy plan, zaczęłam czytać o Bledzie. Okazało się, że jest to popularna miejscowość turystyczna położona w północno-zachodniej Słowenii, ok 45 km od granicy z Austrią i Włochami. Czyli tak trochę nie po drodze, ale kto by się tym przejmował. Przystąpiłam więc do szukania noclegu…

.

[Uwaga. Materiał jest chroniony prawem autorskim]

.

Po pierwsze, był to długi weekend majowy, więc większość miejsc noclegowych już była zarezerwowana, a te co zostały… hmm. Ciężko było wybrać – i to niestety nie ze względu na to, że były tak atrakcyjne. Być może już kiedyś wspominałam, ale warto powtórzyć, że rezerwując nocleg w Słowenii musimy mieć na uwadze dwie rzeczy: 1) że ceny są znacznie wyższe niż u nas i 2) że standard jest znacznie niższy niż u nas. Przynajmniej o jedną gwiazdkę hotelową, często o dwie. Na przyzwoity pobyt trzeba się odpowiednio przygotować, bo mniej niż 350 zł za noc może nas mocno rozczarować. Z totalnego braku wyboru wzięliśmy pokój ze śniadaniem w jednym z 3-gwiazdkowych hoteli i choć obsługa była na zadowalającym poziomie, mieli darmowy parking, pościel na każdym z łóżek była ładna i czysta, a do jeziora było zaledwie kilkaset metrów, do tego widok z okna naprawdę zachwycał:

to pochwał by było na tyle.

Mimo, że ja naprawdę nie jestem bardzo wybredną osobą, to jednak było kilka rzeczy, które dość skutecznie potrafiły zniechęcić do spania w tym miejscu. Nie mówiąc już o śniadaniu – ale przynajmniej już wiem, dlaczego nie prezentują zdjęć posiłków na swoich stronach. Niestety Słowenia ma jeszcze mentalność wzorzystych dywanów na ścianie. Z ogólnego obrazu wyłania się taki głęboki, nieco niechlujny PRL. Pod względem poziomu noclegu i często również czystości pomieszczeń Słowenia nadal pozostaje w tyle za innymi krajami południowymi. Poza tym zbyt słabo się promuje. I to jest o tyle niezrozumiałe, że po pierwsze to jest naprawdę piękny, atrakcyjny turystycznie kraj. A po drugie mają tak drogo wszędzie, że mogliby jakiś procent zainwestować w reklamę i dobrą bazę noclegową. Wtedy nie byłoby żalu zapłacić tych kilkaset złotych za 2-osobowy pokój – byle by to było warte tych pieniędzy. I jak dla mnie jedyna wada Słowenii to cenowa nieadekwatność. No ale teraz przejdźmy do tego, co piękne :)

Pozostawiwszy bagaże w hotelowym pokoju, ruszyliśmy zobaczyć to, co w Bledzie najbardziej charakterystyczne – jezioro. A mieliśmy do niego zaledwie parę kroków…

Po zejściu do jeziora od razu trafiamy na małą przystań…

przy której czekają specjalne, 20-osobowe łódki o nazwie pletna. Każdą z nich obsługuje zaledwie jeden wioślarz.

Zabiera turystów za 14 euro w obie strony na wyspę – Blejski Otok:

Płynąc przez około 30 minut w jedną stronę mamy okazję podziwiać piękno Bledu i otaczających go Alp:

Za sobą zostawiamy zamek na wzgórzu i kościół św. Marcina…

Tych cudnych kolorów nawet nie trzeba poprawiać w żadnych programach…

Powoli docieramy do wyspy…

Tutaj wioślarz daje nam 40 minut czasu wolnego, po czym wracamy do tej samej pletny, która odwozi nas na tę samą przystań. I całą kwotę płacimy w drodze powrotnej. Można oczywiście wynająć dwuosobową łódkę we własnym zakresie, a wtedy czas będziemy mieć znacznie dłuższy (kwestia kosztów wypożyczenia).

No i kiedy już docieramy do wyspy, musimy pokonać parę schodków:

Na górze kupujemy za 6 euro zbiorczy bilet wstępu do kilku obiektów.

I szybkim krokiem udajemy się do kościoła pw. Wniebowzięcia Marii Panny:

Świątynia jak świątynia. Ale przed prezbiterium, jak zauważyliście, tworzy się mała kolejka turystów… bo właśnie tam zwisa sznur, którym należy poruszyć XVI-wieczny dzwon życzeń zawieszony na wieży. Jest z nim związana legenda, ale o tym zainteresowani mogą poczytać w dowolnym przewodniku :)

Następnie udajemy się na wieżę widokową.

Wchodząc oglądamy wielki mechanizm zegara:

Z wieży widoki są średnie, bo nie dość, że siatka wszystko zasłania, to jeszcze okienka są małe. Ale i tak warto było wejść.

Genialnym pomysłem było zorganizowanie ruchu na wieży – funkcjonują inne schody do wejścia i inne do zejścia. Schodząc możemy poczytać cytaty wywieszone na ścianach…

Potem jeszcze można zajrzeć do sklepu z pamiątkami (w tym budynku jest również wystawa, kawiarnia i wc)…

Ze sklepu oczywiście wychodzę z czekoladą… ;)

Z takim zapasem można ruszyć na szybki spacer po wyspie

Obejrzeć świat ze szczytu jednych schodów…

i drugich…

Okrążając wyspę alejką można napotkać różnych jej mieszkańców:

Wykorzystując w pełni ostatnie minuty wolnego czasu, zerkam jeszcze na jezioro…

I pora wracać.

Woda była zaskakująco ciepła – wynika to z faktu, że na dnie znajdują się gejzery wód termalnych. Dlatego też Jezioro Bled ma najdłuższy sezon kąpielowy z alpejskich jezior.

Ostatnie spojrzenie na wyspę otoczoną blaskiem późnopopołudniowego słońca:

I wysiadamy. Uwielbiam to zdjęcie:

Postanowiliśmy udać się na szybki obiad, bo już robiło się chłodno. Gdzieś po drodze minęliśmy „kitajską restauraciję”…

Ale poszliśmy zjeść to, co zawsze zamawiamy w tamtych stronach – rybę…

Jest to danie na tyle sprawdzone, że gdy zachodzi konieczność szybkiego posilenia się, to często biorę taki zestaw. Tym bardziej, że średnio lubię owoce morza, a na eksperymenty kulinarne nie było czasu. Trzeba było wrócić do hotelu, ubrać się cieplej i ruszyć na dalsze zwiedzanie, a następnie poszukiwanie przepysznej bledzkiej kremówki (blejska kremna rezina). Poniżej fotka reklamy jednej z kawiarni:

Otuleni polarami poszliśmy ścigać się z czasem – chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej jeszcze przed zmrokiem. Na obejście jeziora wokół nie było już szans o tej porze, ale ciekawił nas bledzki zamek położony na wzgórzu.

Najpierw trafiliśmy do kościoła św. Marcina, wybudowanego na małym pagórku.

A stamtąd wychodziła ścieżka na wzgórze zamkowe.

Wstęp jest płatny, ale po godzinach otwarcia udało nam się na zamek wejść legalnie za darmo. Na dworze coraz szybciej się ciemniło…

Spacer wymagał nieco kondycji, więc oczywiście odpoczynek na szczycie był wskazany. Na szczęście było gdzie usiąść.

 

Z góry jezioro wygląda równie pięknie jak z dołu. A do tego zapadający zmrok zrobił fajny klimat…

Zamek był bardzo ładnie podświetlony

Jeszcze rzut okiem na wielki księżyc i trzeba wracać. Nie bez obaw, bo leśna ścieżka była bardzo kręta a nie wiedzieliśmy, czy w tej ciemności będzie ją w ogóle widać wśród krzaków.

Ale, jak się okazało, ścieżka była romantycznie oświetlona:

Po wyjściu z gąszczu roślinnego trafiliśmy na asfalt.

Oczywiście nie może zabraknąć kilku nocnych ujęć…

Spacer był bardzo wyczerpujący, więc dość szybko padliśmy spać. Nazajutrz mieliśmy odwiedzić malowniczy wąwóz Vintgar, przygotowałam się już merytorycznie do tej wyprawy…

Ale z pewnych powodów postanowiliśmy wracać do Polski zaraz po śniadaniu. Może to i dobrze – trzeba też coś zostawić przecież na inną okazję… :)