Hrvatska przygoda (2) – Jeziora Plitwickie

Park Narodowy Jezior Plitwickich położony jest w środkowej części Chorwacji. Został założony w 1949 roku i obejmuje 16 jezior, które są połączone licznymi wodospadami, a ilość możliwości podziwiania tamtejszej natury, jaką otrzymujemy kupując bilet wstępu, zadowoli każdego turystę – od wielkiej rodziny z małymi dziećmi po wytrawnych wędrowców upajających się przyrodą.

Plany były takie, aby rozpocząć zwiedzanie parku rano i ominąć wrzeszczące tłumy, ale pogoda o 7:00 nie zachęcała do wyjścia spod kołdry – na dworze było 11 stopni i słońce dopiero nieśmiało zaczynało uśmiechać się zza chmurki.

Na świetnie oznaczony parking przy wejściu numer 1 (wszyscy mówią, że to lepsza opcja niż wejście nr 2 i ja się z tym zgadzam) dotarliśmy chwilę przed południem. Porzuciliśmy samochód gdzieś w krzakach, jak większość (ale przynajmniej w cieniu) i udaliśmy się do wejścia. Kolejka do kasy nie zachęcała, ale szybko poszło. Zresztą sami sobie byliśmy winni przyjeżdżając tak późno, więc nie było już odwrotu.

.

[Uwaga. Materiał jest chroniony prawem autorskim]

.

Do wyboru mieliśmy kilka tras:

Mając w świadomości fakt, że czeka nas jeszcze tego dnia kilkugodzinna podróż na wybrzeże, wybraliśmy ścieżkę B – w skrócie wyglądała ona tak: 1/ spacer, 2/ rejs po jeziorze, 3/przeprawa na inny brzeg, 4/ mały spacer do przystanku i powrót busikiem, 5/ 15-minutowy spacer do wejścia nr 1. Zajęło nam to faktycznie jakieś cztery godziny razem z odpoczynkiem i jedzeniem. Wszystko na trasie jest wyraźnie oznaczone, więc nie było w tej kwestii żadnych problemów.

Nie oczekiwałam po tym miejscu jakichś fajerwerków i faktycznie to, co zobaczyłam, było po prostu miłym dla oka widokiem, jakich wiele w parkach narodowych. Do tego w tej pierwszej części wyprawy na drewnianych kładkach było dość sporo ludzi (a podobno i tak znacznie mniej niż w sezonie). Młodzi z jakiejś wycieczki chodzili z nosami w telefonie, starsi się przeciskali, większość chodziła środkiem, nic sobie nie robiąc z tego, że kładki są wąskie a ruch obustronny. Mnóstwo ludzi targało za sobą zdezorientowane pieski wielkości królika i trzeba było uważać, żeby tego wszystkiego nie zadeptać. Taki trochę męczący bieg z przeszkodami.

Ogólnie nie lubię tłumów, więc byłam szczęśliwa, gdy już znaleźliśmy się na polanie, gdzie można było usiąść, zjeść coś i popłynąć w rejs po jeziorze.

Z samego rejsu wrażenia bardzo przyjemne. W zasadzie jak na spływie Dunajcem, tylko żaden góral nie śpiewał. W pewnym momencie miałam wrażenie, że polska wycieczka zacznie bić brawo po przypłynięciu, bo nastało niezwykłe poruszenie i wszyscy zaczęli się zrywać z miejsc jak tylko ujrzeli ląd – zupełnie jak w samolocie. Ale na szczęście oszczędzono mi tego rodzaju atrakcji.

Przypłynąwszy, niemal od razu ustawiliśmy się w kolejce do przeprawy na inny brzeg, gdzie można było zjeść coś ciepłego i odpocząć w towarzystwie pięknej przyrody.

Następnie spacerkiem w górę udaliśmy się na przystanek, by złapać powrotnego busika (wszystko w cenie biletu wstępu do parku).

Po przyjeździe w miejsce docelowe mieliśmy przed sobą jeszcze 15-minutowy spacer z takimi oto widokami:

Zdecydowanie wolałabym rozłożyć wizytę w parku na dwa dni i na spokojnie podelektować się zielenią, idąc za drugim razem inną trasą, na której nie ma tłumów – i taką właśnie opcję polecam. Noclegów jest wokół mnóstwo, można coś znaleźć w przyzwoitej cenie i dobrej jakości.

Na koniec jeszcze trzeba było znaleźć auto w krzakach, zapłacić za parking (7 kn/godz.) i mogliśmy ruszać dalej, na podbój wybrzeża.

Jechaliśmy kilka godzin wspaniałą trasą przez góry. Było dłużej, owszem. Ale nie zamieniłabym jej na autostradę! Kolejne zakręty odkrywały inne pejzaże i buźka cieszyła się coraz bardziej. Do tego jadąc przez mniejsze miejscowości można było zobaczyć to, czego nie widać z kilkupasmowej trasy. Jestem bardzo zadowolona z takiego wyboru.

W pewnym momencie, gdy wyjechaliśmy z tunelu, w oddali zobaczyliśmy morze. To już tak blisko!

Dalszą część trasy do Trogiru pokonaliśmy już samym wybrzeżem. Widok kolejnych miejscowości delikatnie mówiąc nie zachwycał. Jedna ulica, parę brzydkich domków, nijakie plaże pełne kamieni, głośno. Zastanawiające, że ludzie w takie „kurorty” jadą tak wiele godzin i jeszcze uznają to za wakacje marzeń. Gdzieniegdzie tylko jakiś ładniejszy widoczek się pojawił…

Słońce powoli zachodziło, zmęczeni wypatrywaliśmy już Trogiru. Nic chyba już wtedy nie było w stanie mnie zachwycić poza dużym łóżkiem. Zaczęłam się zastanawiać, czy faktycznie cokolwiek w tym kraju jest na tyle wyjątkowe, żeby poświęcać na to cały urlop.

I wtedy zobaczyłam ogromny księżyc wystający znad gór i wody. Wielka okrągła tarcza. To było naprawdę piękne!

Niestety aparat nie uchwycił tego co najważniejsze, ale musicie mi uwierzyć na słowo, że tam daleko na horyzoncie był właśnie wspomniany księżyc w pełni.

Gdy już wjeżdżaliśmy do miasta, podziwiałam schodzące do lądowania samoloty. Uwielbiam ten widok. Na Maderze się tego dużo naoglądałam. A teraz, pisząc ten tekst na tarasie z widokiem na Stare Miasto, mam te wrażenia tuż nad głową. Wow.

I wreszcie, gdy weszliśmy do pokoju, otworzyłam okiennice, zobaczyłam to:

Wtedy właśnie zakochałam się w Trogirze po raz pierwszy…