Zima na Fuerteventurze – część 2/3

Druga część zimowych opowieści kanaryjskich – plaża i miasteczko Morro Jable.

Przejście na plażę, położone kilkaset metrów od latarni, było całkiem suche. Idąc dalej w tamtą stronę, można było dotrzeć do centrum Morro Jable. W zasadzie było to możliwe na 3 sposoby – ulicą pomiędzy budynkami, deptakiem położonym tuż przy plaży oraz samą plażą przy rzucającym falami oceanie.

.

[Uwaga. Materiał jest chroniony prawem autorskim]

.

Można było również usiąść w zamyśleniu i w spokoju kontemplować świat, co też lubiłam czasem uczynić…

A innym razem czułam nieodpartą potrzebę, by spędzić czas nieco bardziej aktywnie…

Pogoda może nie wygląda zachęcająco, ale chmury przesuwały się na tyle szybko, że przez większą część spaceru słońce pięknie oświetlało całą plażę.

Wielokrotnie wypróbowaną i dobrą opcją (tak też za chwilę się wybierzemy) była wędrówka przy samym brzegu oceanu aż do Morro Jable i powrót deptakiem, żeby zdążyć na busa, który zabierał swoich hotelowych gości spod opuszczonego, nieco już zniszczonego hotelu (jednego z kilku takich w tamtych okolicach).

Z daleka serio myślałam, że to hotel dla wyluzowanych inaczej. To, że ktoś przerobił „Canaris” na coś alternatywnego, widać dopiero z bliska…

Ale ruszamy na plażę.

Gotowi? Bo ja już idę…

Trzeciego dnia urlopu złowieszcze chmury robiły groźne miny, ale to było tylko takie straszenie.

Bo tak jak w życiu – trzeba spojrzeć w tę właściwą, dobrą stronę…

Zdecydowanie lepiej, prawda? ;)

Po drodze mijamy niemieckich turystów zafascynowanych wyburzaniem jakiegoś hotelu:

I małego chłopca, który dzielnie pilnuje rzeczy, podczas gdy jego mama zażywa kąpieli oceanicznych. Urocza scena :)

Aż w końcu docieramy do samego końca plaży, czyli do miasteczka.

To były pierwsze wakacje, na których z własnej woli spędziłam tyle czasu na plaży. Zawsze wolałam basen hotelowy, a przeludnione plaże odwiedzałam sporadycznie i na chwilę. Teraz zimą nie było tłumów i to jest niewątpliwie ogromny plus! Można przyjemnie spacerować, a jest również miejsce, żeby się rozłożyć czy to na piasku, czy też na którymś z leżaków. Drugą, niekwestionowaną zaletą plaż na Fuercie jest złoty, mięciutki piasek. Po prostu bajka!

Gdyby się tak rozejrzeć, to oprócz zwyczajnych plażowiczów sporo ludzi opala się nago. Uwaga – teraz nadwrażliwych żegnam bez żalu, bo zamierzam być trochę „nietolerancyjna”… Paradoksalnie bowiem najwięcej pokazują ci, którzy nie powinni tego robić wcale. Większość z tego grona to starsi ludzie, którzy kompletnie niczym się nie przejmują i o ile niech się każdy opala jak chce, byle z jakąś dozą przyzwoitości, tak – delikatnie mówiąc – nieciekawym widokiem jest pani rozłożona (dosłownie) na środku plaży, opalająca swoje wnętrza. Albo rozkraczony pan, opalający się przy zaludnionym deptaku w samej koszulce a bez spodenek. Co ciekawe, starsi panowie byli zdecydowanie nieskrępowani w tym swoim wietrzeniu organów. Opalanie nago samo w sobie mi nie przeszkadza, ale wszystko z umiarem, bo może faktycznie wywołać niesmak. Czasem to jest wręcz obrzydliwe. Jakoś młodzi ludzie mogli znaleźć dla siebie takie miejsca, w których kulturalnie leżąc nikogo nie razili, ale potem – żadna nowość – i tak usłyszy się, że to młodzi są niewychowani i wulgarni…

Dotarliśmy w końcu do klimatycznych kawiarenek, więc wychodzimy po schodkach rozejrzeć się po mieście:

Niby nic szczególnego, uliczki jak uliczki…

Od czasu do czasu gdzieś pojawiła się jakaś perełka kulturowa…

Ale poczekajcie, aż zobaczycie widoki z tarasu, do którego zmierzamy tą drogą:

Tu już powoli zaczyna robić się interesująco…

Wchodzimy na taras widokowy obok miejscowego kościoła…

I proszę bardzo! Jesteśmy w raju! ;)

Będąc tam na górze nie mogłam się powstrzymać i wysłałam to zdjęcie od razu mamie mms-em, żeby siedząc akurat w pracy też mogła się zachwycić takim widokiem. Kilka metrów dalej też było co podziwiać:

Co prawda, słońce tak mocno świeciło, że fotki są prześwietlone, ale co tam…

Pięknie jest, chwilo trwaj! :)

Mogłabym tak stać i oglądać… ale nadeszła pora powrotu. Obiad nie będzie czekał… Ruszyliśmy więc schodami w dół i dalej na deptak nad plażą:

Ignorując zaczepki biegających wokół wiewiórek, szybkim krokiem udaliśmy się na busa, raz po raz pstrykając jeszcze na jakąś fotkę…

Sam fakt, że parasole przy leżakach nie były krzykliwe, a w stonowanym kolorze plażowym, dodatkowo sprzyjało odpoczynkowi. Zawsze to kilka mocnych bodźców wzrokowych mniej.

I ostatnie kilkaset metrów promenady…

Trwał wyścig z czasem, bo bus nie mógł przecież odjechać bez nas. Do tego Endomondo się psuło i nie zawsze chciało działać w tle, co mnie trochę wkurzało. I ta opalenizna… ała! Niby to tylko zimowy spacer, a nos jak renifer Rudolf, białe gogle wokół oczu i ramiona proszące o Panthenol.

Ale co tam, trzeba korzystać z zimy! W domu takiego słońca nie ma i jeszcze długo nie będzie…

.

W następnej notce opiszę Wam jeszcze wycieczkę na piękną dziką plażę w Cofete. Już teraz proponuję zarezerwować sobie chwilę na te fotki, bo warto.