Niedzielny autobusowicz

No niestety, sytuacja zmusiła mnie do przeżycia czegoś, na co zdecydowanie nie byłam gotowa ani fizycznie, ani też psychicznie – do jazdy autobusem do pracy.

Z żalem odwiozłam swój samochód do mechanika na długi kompleksowy przegląd. Całe szczęście, że się znowu spóźniłam, choć setki razy obiecywałam kochanemu panu mechanikowi, że to raz ostatni i że naprawdę punkt ósma u niego będę warować przy bramie. Spóźnienie wywołało lawinę szczęścia, bo dzięki temu – i oczywiście własnemu urokowi osobistemu – udało mi się uniknąć autobusowego powrotu do domu, zostałam podwieziona. Czekała mnie za to jeszcze podróż do pracy… Mówię zatem do mężczyzny mojego wspaniałego, żeby mi zamówił taksówkę. Na co on wyciągnął bilet za 3,20 zł i powiedział: „w d*e ci się od tego dobrobytu poprzewracało, za 10 minut masz autobus”. No trudno… Nie mając wsparcia znikąd, ruszyłam – ociągając się – na autobus, choć i tak wiedziałam, że nie zdążę do pracy na czas. Nic to nowego, ale przynajmniej tym razem miałam sensowną wymówkę.

Podróż jak podróż, choć po wielu miesiącach ograniczania sobie tej przyjemności do zera, o mało nie pomyliłam kasownika z czytnikiem kart. Skrzynki jak skrzynki. Żółte. Na słupie w autobusie. Tyle, że jedna z nich nie miała dziury na bilet. Ach, logika mnie uratowała! Logika królową nauk. Wszystkiego.

Dojechałam, wysiadłam, spóźniłam się tylko 10 minut. Myślałam, że płuca wypluję po tym spacerze w mroźny poranek około południa.

Po wielu godzinach odpoczynku i relaksu nadszedł czas powrotu do domu.

Wyszłam, ciemno. Czuję coś w rodzaju deszczu. Kurde, parasol w bagażniku, bagażnik w samochodzie, samochód… wiadomo gdzie. No to idę jak zmokła kura na przystanek tramwajowy, bo autobusowy za daleko i nogi mnie nie poniosą w taką otchłań. Dotarłam, pusto. Schodzą się ludzie w kapturach (przecież pada), myślę o wykładni artykułu 64 k.k., bo połowa to zapewne jakaś recydywa, choć ciemno i nie widać twarzy. Tramwaj spóźnił się o całą wieczność, przyjechał dwie minuty po czasie. Pan motorniczy nie był łaskaw otworzyć mi drzwi, ale w końcu wsiadłam i ku uciesze współpasażerów szukałam kasownika, by w końcu wsadzić ten cholerny bilet w dziursko jakiejś elektronicznej zabawki. Za moich czasów podróże miejskie były łatwiejsze…

Tramwaj jak tramwaj, nawet ładny i wygodny, choć nie tak jak mój fotel kierowcy. No ale wokół ludzie na okrągło otwierający paszcze do telefonów przy uchu. Minuty nie wytrzymają bez opowiedzenia komuś, jak bardzo są zmęczeni czy gdzie schowali tę taką kartkę, która będzie potrzebna do tego i tamtego. Nic spokoju. Godną uwagi rozrywką była jednakże rzecz inna – mianowicie głos śląskiej aktorki Joanny Bartel, zapowiadający kolejne przystanki. Fajnie, oryginalnie. Na koniec jeszcze rzuciła jakieś pożegnanie, miło.

No to wysiadam sobie w humorze nie najgorszym, idę za tłumem na przystanek autobusowy przeżywając, że za niedługo mój 15-minutowy bilet straci ważność i będę musiała poświęcić kolejne 3,20 zł. Ludzie zaczęli biec przez przejścia, na czerwonym świetle, bo nadjeżdżał jakiś autobus, ale przecież tyle ich tutaj jeździ, że po co się spieszyć. Ze spokojem Kłapouchego, w stylu „I’m singing in the rain”, podeszłam do rozkładu, który natychmiast uświadomił mi, że wszystko już odjechało i trzeba czekać. Próbując zachować resztki dobrego humoru, zaczęłam dzwonić po znajomych, żeby sobie umilić ten czas samotności na przystanku w głuszy. Zanim nadjechał kolejny autobus, zdążyłam już poczuć głód, pełny pęcherz i zaczątki przeziębienia. Ale nie, nie zadzwonię po taxi. Dla zasady. Muszę to jakoś przeżyć, więc czekam, będę dzielna.

Nareszcie, żółty długi mercedes pojawił się zza zakrętu. Zbawienie. Cholera, załadowany. Tłum, tłok, koszmar kierowcy przestronnego wnętrza. Jakaś pani powiedziała do drugiej, że zaraz wysiada, dlatego musi siedzieć przy przejściu. To stanęłam jak kat nad kobietą, oczekując, że zaraz zajmę miejsce, które opuści, nie będę przecież wystawać jak debil przez całą drogę. Minęliśmy pierwszy przystanek… „OK”, pomyślałam, „ten był na żądanie, niech jej będzie”. Stoję nadal. Autobus się zatrzymuje na kolejnym, pani układa torebkę na kolanach. „No co za cholera”, myślę, „specjalnie to robi”. Przy trzecim przystanku zwątpiłam, a na kolejnym wysiadłyśmy obydwie.

Mam wrażenie, że gdy kilka lat temu dojeżdżałam do liceum czy na uczelnię, nie było to takie uciążliwe. Ale widocznie mi się od dobrobytu poprzewracało…

.

P.S. To niesamowite, że podróż do pracy samochodem wychodzi mnie znacznie taniej i jest nawet przy dobrym połączeniu o połowę krótsza niż komunikacją miejską, nie muszę czekać na przystankach i marznąć, nosić parasola w torebce, dojeżdżam od drzwi domu pod same drzwi budynku firmy. I jaki sens mają kampanie promujące miejskie autobusy, jeżeli jadąc nawet temperatury nie mogę dostosować do swoich potrzeb, a już tym bardziej włączyć radia i razem z nim śpiewać… ;)


			

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.