Małe tęsknoty, ciche marzenia…

Tonąc w obowiązkach, mając już wszystkiego powyżej uszu, próbując ogarnąć nieogarnione pod presją czasu, poczułam, że mimo wszystko to najlepszy moment, by zrobić coś wyjątkowego. Coś, co wyciągnie mnie z tego całego chaosu i sprawi, że pomimo natłoku zdarzeń i narastającego poziomu zmęczenia, zacznę znowu żyć.

I tak właśnie „ruszyła machina, już nikt nie zatrzyma”, niech lepiej nikt nie wchodzi pod koła.

Dwa koła…

Zawsze marzyłam o tym, żeby jeździć na motocyklu. Jako dziecko jeździłam z dziadkiem na niedzielne wycieczki piękną ciężką maszyną. Na ten wypad czekało się cały tydzień, to była taka celebracja chwili. Mijały lata, a motocykl był z różnych względów coraz rzadziej używany, choć do dziś stoi w garażu i jest na chodzie. Nawet zapomniałam, jakie to wspaniałe uczucie mknąć przed siebie z wiatrem we włosach. Zawsze jednak tęsknie patrzyłam na drogach za motocyklami typu Harley czy choćby Honda Shadow.

Od dziecka chciałam umieć jeździć wszystkim, ale ostatecznie wystarczająco ucieszyło mnie prawo jazdy kat. B, więc nie rzucałam się na więcej. Pierwszy konkretny impuls pojawił się na studiach. W szkole nauki jazdy, którą znalazłam w internecie jako najbliższą, nagadali mi trochę bzdur na temat kursu. Poległam na etapie badania u lekarza medycyny pracy, bo po prostu nie zdążyłam się do niego udać na czas. Wyznaczono mi bowiem w OSK kilka dni na załatwienie tej formalności, pod rygorem utraty możliwości dołączenia do już utworzonej grupy. Stwierdziłam, że trudno – może to nie czas i miejsce.

Ale nadal w głowie siedziały mi słowa piosenki Kultu: „jadę na motorze, motorze w czerwonym kolorze…”

Swoją drogą, właśnie przeczytałam w Białej Księdze KULT-u skąd wzięło się nawiązanie do motocykla w pierwszych słowach tekstu. Polecam fanom zespołu zapoznać się z historią tej piosenki :)

Cały czas też utrzymywałam kontakt ze znajomymi, którzy posiadali różnego rodzaju motocykle, ale jakoś niekoniecznie chciałam siedzieć z tyłu jak chorągiewka, bo to takie w sumie trochę nudne. I wymaga zaufania do kierowcy – znacznie większego niż w samochodzie.

Jakiś czas temu znajomy zaproponował, że odwiezie mnie po spotkaniu do domu. Podziękowałam, bo przecież miałam na parkingu dwa kroki dalej swoje auto. Byłam pewna, że znajomy również przyjechał samochodem. Trochę się jednak zdziwiłam widząc, że wsiada na czarną Hondę Goldwing. No i poczułam wtedy, że omija mnie coś naprawdę fajnego. Ta myśl od tamtej pory coraz częściej pojawiała się w mojej głowie. Aż do momentu, gdy pojechałam zrelaksować się wśród zieleni. Przede mną jechali motocykliści, zaparkowali niedaleko i w czasie wyciągania przeze mnie rolek z bagażnika, słyszałam ich rozmowę. To był kolejny bardzo wyraźny impuls, a mężczyzna mój wspaniały nie pozwolił mi go zignorować. Wahałam się tylko przez moment. Podeszłam, zagadałam. Na wszystkim zaważyła sekunda, w której podjęłam decyzję i przystałam na propozycję nauki jazdy.

Poznałam wówczas świetnych ludzi, mocno zakręconych w tej motocyklowej bajce, którzy z radością wprowadzają mnie w swoją rzeczywistość – bez wymądrzania się, wyśmiewania błędów czy żenujących prób zaimponowania komukolwiek. Ludzi, którzy żyją swoją pasją, ale potrafią również rozmawiać o milionie innych rzeczy nie związanych z branżą motocyklową.

motorcycle-933022_1280

Początkowo nie przyznałam się nikomu gdzie spędzam resztki wolnego czasu (a miałam go naprawdę niewiele). Może to przyzwyczajenie do presji czasu sprawiło, że w ciągu kilku minut załapałam, o co w tej całej obsłudze motocykla chodzi i tak właśnie przepadłam – wciągnęło mnie totalnie. Po pewnym czasie, jak już się trochę bardziej odnalazłam w temacie, pochwaliłam się kilku osobom. Reakcje były głównie pozytywne i euforyczne, co jeszcze bardziej mnie nakręciło, ale zdarzyła się też taka w rodzaju „po co ci to w ogóle?”. Tego typu rzeczy mówią jednak zazwyczaj ludzie nieszczęśliwi i zazdrośni, że ktoś coś robi w życiu a oni nie, więc w ogóle mnie to nie przejęło. Dalej robiłam swoje.

Bo po co się jeździ na motocyklu? Dla frajdy.

Działałam dalej. Teraz przede mną chyba egzamin i kolejna dawka formalności. Wracam do gry na wiosnę. Już tęsknię za tym wszystkim!

biker-407123_1280

W natłoku spraw, kiedy wszystko niebezpiecznie przyspiesza, przygniatając swoim ciężarem i sprawiając, że doba jest za krótka a chęci do wszystkiego coraz mniej, warto zrobić coś tylko dla siebie. Coś, co cię ucieszy, sprawi że na twarz wróci szeroki uśmiech. Dla mnie w tym całym chaosie przygotowania do różnych ważnych wydarzeń, który przyplątał mi się we wrześniu, ważne było, że mogę choć na chwilę nie odbierać telefonów, nie załatwiać spraw, nie żyć na wysokich obrotach. To każdorazowo był bezwzględnie mój czas, który wykorzystywałam dokładnie tak, jak chciałam. Tego właśnie było mi trzeba!

W ostatniej notce wspomniałam, że napiszę wam, dlaczego mój mężczyzna jest taki wspaniały. Oprócz tego, że jest fajny ;) – ponownie zrobił coś, czym mi bardzo zaimponował. Wiedząc, że sam absolutnie nie wsiądzie na nic motocyklopodobnego, więc nie będziemy mogli w ten sposób wspólnie spędzać chwil, oraz mając świadomość, że poznam mnóstwo nowych ludzi, którzy zapewne wciągną mnie w swój świat, cały czas wspierał mnie w realizacji mojego marzenia.

Fajnie wiedzieć, że ma się u boku kogoś, dla kogo niezwykle ważne jest twoje szczęście, samorealizacja i spełnianie marzeń. To przecież chyba najprostsza definicja miłości, czyż nie?