Weekend z Yamahą

Lubię czasem zrobić coś, czego jeszcze nie robiłam. Często wtedy uczę się pokonywać własne słabości, a wszelkie obawy weryfikuję w praktyce i wtedy okazuje się, że nie taki wilk straszny… Tym razem zostałam wkręcona w weekend z Yamahą MT 125.

Kilka minut po publikacji fotki z Yamahą na Facebooku, pojawiły się pytania znajomych, co się stało z moją piękną czerwoną Hondą. To nie jest tak, że o niej zapomniałam. Wręcz przeciwnie! Nadal jest najważniejszym członkiem rodziny i ma największe miejsce w moim nieczułym serduszku. Choć niestety stoi w ostatnim czasie sobie biedna w garażu, bo chwilowo nie mogę na niej wyjechać. Ale wokół mnie tworzy się coraz większy „Honda team” (dwukołowy, czterokołowy i tak całkiem bez kółek też) – i to jest super poznawać ludzi zakręconych w tym temacie! :)

Skąd więc ta Yamaha?

Był sobie taki dzień… dość smutny i deszczowy. Spadł nawet grad. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca dla siebie, więc jeździłam po mieście załatwiając różnie zaległe sprawy. I tak mi wpadło do głowy, że jak już jestem w pobliżu, to wstąpię do salonu Yamahy poprawić sobie humor. A przy okazji dopytam o warunki wypożyczenia motocykla na jakiś jeden dzień, żeby móc sobie zobaczyć jak to śmiga (ta moja życiowa ciekawość świata mnie czasem w dziwne zakątki prowadzi). Najbardziej interesował mnie model YBR 125 Custom, ale niestety już ich nie ma. Długo czekałam na swoją kolej i trochę pooglądałam, pogadałam z ludźmi. W międzyczasie mogłam się przymierzyć do MT 125 i choć początkowo nie do końca był w moim typie (pozycja trochę inna niż w CB500, brak klasycznego okrągłego reflektora), to jednak coś mnie w nim zaintrygowało. A ja lubię, jak mnie coś intryguje. I potem pozytywnie zaskakuje…

Polubiliśmy się…

Gdy przyszła moja kolej, aby usiąść przy biurku, zostałam zaskoczona pytaniem: „To na kiedy pani chce ten motocykl?” – a ja przecież chciałam tylko zapytać co i jak… i sobie pójść, i przemyśleć, i w ogóle. Z tej małej paniki wybiło mnie kolejne pytanie: „Mamy wolny MT 125 w następny weekend. Wpisać panią?”

No i w mózgu mi coś zatrzeszczało, jakieś tryby się przesunęły, spojrzałam motocyklowi w oczy…

I powiedziałam „TAK”.

Jeszcze nie wiedziałam, jak to wszystko zorganizuję, co ja z tym motocyklem w ogóle zrobię (dawno nie jeździłam na dwóch kółkach po mieście, a już nigdy tak totalnie sama, więc milion myśli na sekundę). Ale jednego byłam pewna: nie wycofam się.

Romans z Yamahą był krótki, ale cudowny. A wspomnienia zostają na zawsze. Choć nie wykluczam w przyszłości jeszcze jakiejś dłuższej wspólnej wyprawy. Intuicja mówi mi, że coś ciekawego jeszcze może się między nami zdarzyć – czasem tak się po prostu dzieje i już :) Jak się zapoznaliśmy, od razu pojawiła się chemia. Rozumieliśmy się doskonale. Mówią, że z motocyklem jak z kobietą – czule i delikatnie, ale pewnie i konkretnie… ;) Co prawda lekki stresik był, bo piątek rozpoczął się od incydentu drogowego z samochodem w drodze do pracy i mocno sobie nogę potłukłam, ale na szczęście moto wyszło bez zadrapań. Wielki plus dla pana kierowcy za bardzo kulturalną rozmowę przy uszkodzonym zderzaku. Dodał mi wiary w ludzi, serio! :) Jednakże taka trochę niepewność mnie jeszcze do końca dnia trzymała i przez to bardzo ostrożnie wracałam w piątek z pracy do domu. A w sobotę…

W sobotę burza wisiała w powietrzu. Ale z melodią grającą mi w duszy zostawiłam wszystko i udałam się tam, gdzie zawsze wracam… Gdy mi źle i gdy mi dobrze. Gdy czegoś potrzebuję i gdy wszystko mam. Gdy muszę sobie poukładać w głowie plan albo właśnie udało mi się go zrealizować. Tam, gdzie czuję jeszcze smak dzieciństwa, gdzie nabieram sił na kolejne wyzwania… Nad pewne jezioro, do pewnych pól i lasów… Tego dnia właśnie tam poznałam kilku motocyklistów na rowerach i dostałam parę dobrych rad od starszych (bardzo starszych) kolegów. Otwartość ludzi, gdy się podjeżdża na parking motocyklem, jest zaskakująca. A do domu jechałam przez chwilę z jakąś grupą na moto – też fajne doświadczenie. W sumie zrobiłam może jakieś 40 kilometrów – niby nic a uśmiech od ucha do ucha. Czuję, że znów po dłuższej przerwie wracam do tematu i klimatu :)

Potem przyszła niedziela… „Niedziela będzie dla nas!”

Niestety, rano padało. Analizując kilka aplikacji pogodowych wyliczyłam, że jeśli wyjadę o danej godzinie, to mam szansę uniknąć burzy po drodze, jedną przeżyć będąc bezpiecznie na miejscu a wracając mieć już suche drogi. Nie bez obaw, bo nie jeździłam jeszcze w ulewie, ruszyłam przed siebie. I gdyby nie to, że strasznie chciałam zrobić niespodziankę komuś bliskiemu, kto od dawna chciał mnie widzieć a jakoś ostatnio nie było czasu, to pewnie bym się nie zdecydowała na ten wyjazd. Niestety, w sąsiednim mieście deszcz był bezlitosny, ale postanowiłam nie zatrzymywać się i podążać dalej, bo niebo na horyzoncie było piękne i jasne. Do tego całą drogę wiało tak, że momentami głowę z trudem trzymałam w pionie. Szkoda trochę, że przez całą drogę jechałam sama, ale przed wyjazdem nie miałam już czasu na poszukiwanie towarzystwa na grupie motocyklowej. Trochę mi brakowało radia, bo w aucie zawsze słucham muzyki. Przez 160 kilometrów chodziła mi po głowie jedna z polskich piosenek. Niestety śpiewanie w kasku, gdy się ma usta ściśnięte w karpia, nie należy do najłatwiejszych. Dlatego lepiej posłuchać melodii silnika…

„Pęd odurza, mknę jak burza, silnik walca gra…” /Budka Suflera/

I tak sobie teraz leżę wieczorem, popijam gorącą herbatę i pozostaję pod wrażeniem tego, co widziałam przez ostatnie parę dni na drogach. Jest coraz większa kultura jazdy w naszym narodzie. Bardzo mnie to cieszy. Bałam się tego, co mnie może spotkać, bo mówi się ostatnio o samych złych rzeczach. A tu proszę – kierowcy wyprzedzają ze stosowną odległością, zostawiają miejsce przy światłach (choć ja się akurat nie pchałam za bardzo), wpuszczają przed siebie. Magia!

Poczułam się w tym wszystkim bardzo dobrze. Wręcz idealnie. I nie dość, że mnie to wszystko mocno zmotywowało do dalszego rozwoju, to jeszcze sprawiło, że przez to szare niebo ostatnich dni przedarło się słońce, dając mnóstwo radości i spełnienia, będąc lekiem na całe zło tego świata…

Chciałabym też moim znajomym uświadomić, że motocykl może być naprawdę fajną przygodą. Wiem, że wielu z was miało z tym kontakt w dzieciństwie – jak ja – i ten temat za wami chodzi. A jeśli widzę, że komuś się oczy świecą na widok maszyny na dwóch kółkach, to wiem, że to tylko kwestia czasu… a po co go marnować, trzeba działać! :)

Szczegóły dotyczące samej Yamahy MT125 w następnym tekście:

https://zapomnij.com/2018/07/yamaha-mt-125-za-i-przeciw/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.