Co się dzieje, gdy jedna osoba chce jechać nad morze, a druga na narty? I w dodatku obu przyda się jakiś urlop? Można pójść na kompromis i wybrać opcję pośrednią – zostać w domu i przez parę dni gapić się na siebie bez sensu, albo też pojechać i w góry, i nad morze jednocześnie…
Grzebanie w necie w poszukiwaniu ofert wyjazdowych zawsze mi sprawia dużą przyjemność. Tym razem był to hardcore jak na ciasnym parkingu – chcesz wyjechać jak człowiek, a tu wszystko stoi na drodze. Manewrowanie w czasie pomiędzy rozprawą ulubionego klienta a wizytą u specjalisty, na którą czekasz ponad pół roku, to nic innego jak inżynieria akrobatyczna. Sporo fajnych kierunków podróży odpadło, ale nie ma tego złego – w egzotyce łażą robaki, na Malcie w styczniu jest zimno, Północny Cypr już był i jakoś wolę południowy, a Madera… no Madery szkoda, ale cóż – termin o jeden dzień, a kalendarz nie guma, nie rozciągnie się (ale przynajmniej też nie pęknie). I kiedy te cholerne Kanary już się wygodnie ułożyły w mojej czasoprzestrzeni, kiedy wypożyczalnie dwóch kółek miałam już wirtualnie obejrzane, a rękawice przygotowane, kiedy wygrzebywałam z szuflady walutę, nieśmiało licząc na szkolenie z jazdy terenowej po wyspie, kiedy zastanawiałam się, czy przypadkiem nie oberwę w osobistą skorupę mózgową białą piłeczką do golfa i kto mnie nieprzytomną dogada z kimkolwiek, jak w hotelu tylko hiszpański i niemiecki, kiedy podjęłam żałobę z powodu dwóch tygodni bez kizomby… wtem telefon. Pana doktora nie będzie, musimy przełożyć wizytę o trzy miesiące. Wszystko opadło jak na komendę. No ale ok, przecież nikt nie umrze z tego powodu, pacjent oczywiście zaczeka. Parę miesięcy w tą czy w tą… Tyle że Kanary już muszą zostać, bo zaklepane tak bardzo, że bardziej się już nie dało.
Biorąc pod uwagę fakt, że mój telefon zaczął ostatnio wysyłać podwójne sms-y (kto by mnie chciał czytać dwa razy!), a potem zdecydował się zgubić usługę Wi-Fi i Bluetooth, musieliśmy się pogniewać nagle, acz nieradykalnie. Bieganie za nowym telefonem, gdy zamówiony na ostatnią chwilę przychodzi niewinnie biały i czarnym być nie chce ani odrobinę, nie było łatwym przedsięwzięciem. Teraz znów trzeba zmienić ustawienia, nie stracić kontaktów, dopasować fotki do profili, nadać ludziom adekwatne melodie… – dniówka zleci na ciężkiej harówie.
W międzyczasie szał pracy jak nigdy, nie ma czasu na drzemkę. No i walizka po Bałkanach jakby trochę zaniemogła, choć jej się nie dziwię, bo zapewne chciała tam po prostu zostać. Wybór był tragiczno-komiczny: albo nowszy model (walizki…), ale za tym trzeba znów podążyć w jakiś oblegany tłumami przybytek, albo zwyczajnie siatka z Biedry, licząc, że nikt się nie połapie. Emocje rosły z każdym dniem i zastanawiałam się, czy dotrwam skutecznie do wyjazdu, któren to widniał był już w aplikacji biura podróży jako aktywny, opłacony i super-last-minutowy. Wtem portal pokazał rezerwację anulowaną. Tak po prostu. Z dwoma więc telefonami przy uszach, jednym palcem pisząc pilny wniosek na kompie, a drugim wskazując coś niechlujnie koleżance w kalendarzu, ustaliłam ostatecznie, że błąd. Biura, w sensie. Zawał się cofnął, można oddychać. Życie stało się kolorowsze i takie tam. Urlop przecież rzecz święta, odpocząć trzeba.
Wieczorem, gdy sobie już tak wracałam obojętna i głodna, pan drogówkowy nieomal wyskoczył mi przed maskę celem kontroli jakości wydychanego powietrza. A potem oboje wybuchnęliśmy śmiechem i to wcale nie z mojego powodu. No dobrze, trochę jednak. Ale powinniśmy chyba oboje dostać mandat za wstrzymywanie ruchu, bo opróżnianie płuc w alkomat nie było chwilowo możliwe podczas skręcania się ze śmiechu. Cały męczący dzień zakończyć tak pozytywnie – bezcenne! :)
W piąteczek przyplątały się niespodziewanie całkiem przyjemne, choć długie i pracowite nadgodziny, wobec czego wizja biedronkowej foliówki na pokładzie samolotu równie prestiżowej firmy, bezczelnie wyciągała do mnie swoje łapska. Jak Mały Głód śmiała mi się w twarz, gdy w kolejnym sklepie nie było czego szukać. Ale udało się – szczęśliwie można było rzucić stertę ciuchów (pierwszy raz w życiu byłam tak wcześnie spakowana!) i sobotę zakończyć w kinie. Z gorączką… Bo taki jest właśnie finał łażenia „ja tylko do auta” bez czapki.
Za to niedziela – niedziela miała być dla nas. Czyli dla mnie i mojego nowego telefonu. Musieliśmy się zapoznać, podotykać, przełamać lody. Ogólnie pierwszy raz zawsze najtrudniejszy. A kiedy już po wszystkim, gdy mieliśmy ustalone różne fajne rzeczy i chciałam go dobrodusznie nakarmić kartą SIM, powiedział, że nijak nie wejdzie. Ta karta. Uciąć? Słabo… trochę się to wydaje zbyt bolesnym rozwiązaniem. Pojechałam więc na szybko do salonu operatora, gdzie pan wiedział, jak zrobić, żeby było dobrze. Ku mojemu zadowoleniu. Ale i tak godzina zmarnowana.
Jeśli przygody wreszcie dadzą mi spokojnie żyć i wreszcie będę mogła zacząć się urlopować de…spa…cito (czyli powolutku, bo póki co biegam i się stresuję), to w chwili gdy będziecie czytać bloga, ja – wysłuchawszy klaskania w samolocie – będę się zastanawiać, na jaką przesiadkę spieszą się wszyscy ci, którzy okupując przejście, popychają się nawzajem, choć drzwi jeszcze zamknięte. Obym dotrwała do tego momentu, bo będzie on oznaczał bezpieczne lądowanie.
I znając życie, przywita nas ulewny deszcz, który wyrobi całoroczne normy. Szamani modlący się o opady szybko będą mieli nas serdecznie dość. Niebo będzie płakało na nasz widok. Jak zawsze.
.
A jeśli zaświeci słońce, to oczywiście będę Was wkurzać pięknymi widokami. A jakże! ;)