Kilka dni temu zapadł prawomocny wyrok dotyczący głośnej sprawy wypadku z udziałem samochodu nauki jazdy, tzw. „eLki” – wreszcie sprawiedliwy. Bo zupełnie nie rozumiem, jak można skazać kogoś, kto nie jest jeszcze kierowcą i nie posiadł niezbędnych umiejętności do prowadzenia pojazdu. Obok siedział instruktor, którym teoretycznie powinien być doświadczony, przewidujący kierowca z dobrym refleksem. Jego wina wcale nie musi być jednoznaczna, różnie bywa. Warunki były zimowe. Dlatego nie chcę nikogo oceniać.
Ale do czego zmierzam…
Pojawiło się mnóstwo komentujących filozofów, którzy w różny sposób wyrażali swoje zdanie na temat nauki jazdy w tym kraju. Bardzo mi się nie spodobał postulat, by uczyć jazdy tylko latem, żeby zapobiec takim wypadkom. Ja cały kurs odbyłam właśnie zimą. Wśród deszczy, śnieżyc i fatalnych warunków. Ani jeden raz (!) nie jeździłam w słońcu, bo nawet, gdy pogoda się poprawiała, to na godzinę mojej jazdy była ściana deszczu. Dzięki temu wiem, jak zachować ostrożność na oblodzonej drodze, na co uważać podczas potwornej ulewy, gdy nic nie widać. Tak naprawdę dopiero zimą człowiek uczy się jeździć, bo my robimy swoje, a samochód na lodzie swoje. Poznajemy swoje reakcje, uczymy się panować nad kupą żelastwa i nad sobą w czasie poślizgu.
Pewien znajomy kiedyś opowiadał mi, jak wyglądała jego sytuacja po zatrzymaniu prawa jazdy za przekroczenie limitu punktów karnych. Przyszło mu zdawać ponownie egzamin. Martwił się o testy – przecież to teoria a on od tylu lat jest tylko praktykiem w tej dziedzinie… Jakie było jego zdumienie, gdy się okazało, że to jazda sprawia mu najwięcej problemów – jazda według zasad egzaminacyjnych. „Musiałem się uczyć kalectwa od podstaw, to było okropne! Wszystko było inaczej!” – opowiadał, używając jeszcze innych dosadnych słów. I wiecie co… ja go rozumiem. Na kursie najpierw uczyłam się jeździć normalnie po drogach, dopiero później pokazywano mi, jak mam zdać egzamin. Pozwoliło mi to dostrzec różnice. I to było chyba dobre.
Od lat krytykuje się fakt, że na kursach nie uczy się „jazdy” tylko „jazdy do egzaminu”. Podpisuję się pod tym. Wszystko inne jest zmieniane, dostosowane do najnowszych standardów a to akurat nie… Dlaczego? Kilkakrotnie się nad tym zastanawiałam. I albo zmiana sposobu nauczania byłaby taką rewolucją, że nikomu się nie chce tego przeprowadzać i pisać nowych reguł, albo się to finansowo nie opłaca, albo to jest niemożliwe do wykonania. A biorąc pod uwagę to, że nie ma rzeczy niemożliwych…
Najlepiej wprowadzać jak najwięcej zmian, żeby ludzie widzieli, że coś się dzieje. Ale jakość tych zmian jest już sprawą drugorzędną. Szkoda. Ale skoro wszyscy są tak chętni do tworzenia nowych zasad, to proponuję wprowadzić do egzaminu trzecią część, bezwzględnie na pierwszym miejscu – testy psychologiczne: na myślenie, kojarzenie, refleks, reakcje, czujność. Takie, które z miejsca potrafiłyby wykluczyć największych idiotów na drogach. A i rzesza psychologów znalazłaby pracę.
Co do starszych osób na drogach – po osiągnięciu pewnego wieku (np. 65 roku życia) co pewien czas powinno się robić testy na wzrok, słuch i refleks. Bo niektórym starszym ludziom nie przegada się, że stanowią poważne zagrożenie. Oni sami przed sobą nie chcą się przyznać do tego, że już nie są tak sprawni jak kiedyś. I często, niestety, przeceniają swoje możliwości. Aż dojdzie do tragedii…