Autostradą przez reklamy

Świątecznie się porobiło w telewizji. Karpie pływają, śpiewają, ludzie robią zakupy, duszą się kaszlem, przyrządzają dania, wywabiają plamy, jeżdżą beznadziejnymi „samochodami marzeń”, zasłaniają wyraz „Śląski”, prześwietlają oferty. Tylko Turbodymomen nie musi.

Jesteśmy zasypywani na równi dobrymi i kiepskimi spotami. Jedne drażnią, bo powinny – dzięki temu zabiegowi jest o nich głośno, inne dlatego, bo ktoś nieudolnie skonstruował mało ambitny pomysł. Albo też nudzą, czy wręcz przeciwnie – zbyt wiele się w nich dzieje i po ich obejrzeniu nie pamiętamy już co miały przedstawiać. Ale są też te będące całkowitym przeciwieństwem: bawią, wywołują zaciekawienie, odwołują się do przyjemnych wspomnień. Takie lubimy najbardziej. Reklama stała się sztuką, choć niektórzy – niestety – zaśmiecają tę sztukę kiczem. Zamiast drogi pomiędzy produktem a klientem, mamy telewizyjną autostradę A4. Wadliwą w każdym centymetrze.

Wszelkie reklamowane medykamenty, szczególnie te, które przedstawiane są przez mamusię z rozwrzeszczaną gromadką, odrzucam w pierwszej selekcji. Dobrych lekarstw nie trzeba na siłę pokazywać (tak jak i innych dobrych rzeczy). Najbardziej sprawdzonym sposobem jest zapytać lekarza, jeśli to poważne, albo znajomych, co im pomogło – jeśli sprawa jest znacznie mniejszej wagi. Albo zapytać farmaceutę (modna ostatnio formułka), czy składniki w leku zawarte pomogą nam pozbyć się choroby. Naszej konkretnej, osobistej choroby – a nie pani Nowakowej z ekranu.

Jeśli chodzi o sieci komórkowe, to gdy pojawia się pewna trzyliterowa nazwa, niemal chwytam za telefon i chcę rzucać w telewizor. I to nie tylko z powodu głupich spotów. Od kilku lat na mnie zarabiają, ale przez ostatni rok wyjątkowo się z nimi męczę. Zawiodłam się więcej razy niż dopuszcza to zdrowy rozsądek i statystyka, straciłam mnóstwo czasu na głupoty, w których mojej winy nie było. Ale to się w przyszłym roku zmieni. Wraz z siecią.

Ostatnio alergicznie reaguję na propozycję napicia się Earl Greya. Nie rozumiem humoru zawartego w tej reklamie, jest dla mnie infantylny. Zamiast chęci kupienia, wywołuje u mnie obrzydzenie i sprawia, że przełączam na inny kanał najszybciej jak się da.

Swoją drogą, jeśli już jesteśmy przy napojach, to rozbraja mnie pewien pingwinek ciągnący za sobą 2,5 litra swojego przysmaku – zabawny widok! Natomiast oświetlony tir, zwiastujący co roku święta w mediach, w tym roku umknął mojej uwadze. Czyli nie zdał egzaminu.

Ostatnio także w TV można zobaczyć reklamę pewnego napoju, w której bardzo inteligentnie zastosowano się do nakazu KRRiT, by usunąć piosenkę (nie wiem, kogo ona obrażała?). Sprawia ona, że na te dwie minuty przystaję przed telewizorem, żeby sobie popatrzeć i spróbować swoich sił w mini-karaoke. Kto wie, może nawet ten produkt kupię, choć zwykle wybieram oryginalny. Hooptymistyczny Ośrodek Otwierania Polaków za każdym razem wywołuje mój uśmiech. I o to chodzi!

Ale jak już sobie któryś napój kupię i wleję do kubka, to na pewno pokaże się menisk wypukły. Ale… doniosę! Ja nie doniosę? Bardzo ładnie niosę! Lipton (albo raczej bohater reklamy  – W. Mann) bije wszystkich na głowę. Zarówno teraz, jak i wcześniej. Bez dwóch zdań.