Nowy pomysł na reset

Przez ostatnie kilka tygodni miałam niezłe urwanie głowy. Przygotowywałam się do ważnego egzaminu, a co chwilę działo się coś, co uniemożliwiało mi skupienie się na nauce. A tu jeszcze odpocząć kiedyś trzeba. Niestety ze względu na pogodę, jazda na motocyklu nie wchodziła w grę. Ale może to i dobrze, bo za radą pewnej osoby postanowiłam po 15 latach zobaczyć, czy jestem jeszcze w stanie trzymać prosto ołówek…

I okazało się, że jest to idealny sposób, żeby w tym całym szaleństwie znaleźć odrobinę spokoju. Móc skupić się na czymś innym, niż to, co rozsadza głowę. Stres, adrenalina, niedospanie, przemęczenie. I mnóstwo problemów. To był naprawdę intensywny czas. A tu, nocami – gdy zostawaliśmy tylko we dwoje: cisza i ja – mogłam sobie usiąść i niemalże medytować nad kartką papieru, układając w głowie wszystko po kolei.

W szkole podstawowej rysowałam architekturę, gównie w klimacie gotyckich katedr, choć nie zawsze. Teraz próbowałam z Nikiszowcem, ale już mnie budynki chyba przestały kręcić i tak to sobie pozostało niedokończone. Za to jako miłośnik klasycznej motoryzacji – i to od dziecka, uległam pokusie narysowania czegoś, co gdzieś tam jest ze mną od zawsze. Choć nigdy wcześniej tego nie robiłam. Od początku wiedziałam, że Syrena będzie jednym z moich celów. Kocham ją miłością bezwarunkową, kojarzy mi się z dzieciństwem, a ja jednak taka trochę sentymentalna jestem i chętnie sobie kiedyś kupię taką syrenę cabrio. Ale na sam początek wybrałam prosty, klasyczny samochód, który kojarzy mi się ze starymi dobrymi czasami, lata 90., gdy na ważne rodzinne uroczystości przyjeżdżała czasem pewna ciocia z zagranicy autem „z otwieranymi oczami” – do dziś ten motyw w samochodach powoduje uśmiech na mojej twarzy. I to fajne wspomnienie znalazłam właśnie w Hondzie Prelude III – w ten sposób, dość symbolicznie, postanowiłam zacząć moją przygodę z rysowaniem. Po 15 latach przerwy.

Niestety, nie było mi dane zobaczyć na żywo z bliska jak faktycznie wygląda (gdzieś na drodze to nie to samo), a jest parę szczegółów, które mnie w tym aucie ciekawią. Ale miałam dużo zdjęć do wyboru. I tu wielki buziak dla właściciela tego cuda, bo dzięki paru ważnym dla mnie informacjom, mogłam o wiele lepiej zrozumieć to, co próbuję przedstawić. Noooo i niezwykle miłą rzeczą było zobaczyć swój obrazek w ramce :) Choćby był tam tylko przez chwilę. Buźka się cieszy, jest ogromna motywacja, żeby się dalej doskonalić. Bo przecież to dopiero początek, jest jeszcze wiele do poprawienia.

W całym tym rysowaniu nie chodzi o to, żeby było idealnie. Nigdy tak naprawdę nie będzie, bo przecież dla kogoś może coś być brzydkie, a dla drugiego będzie piękne – kwestia gustu. W rzeczywistości to, czy te opony są mniej czy bardziej koślawe (bo są) i czy ta kreska jest perfekcyjnie prosta, czy jednak się gdzieś krzywi, jest sprawą drugorzędną. To nie rysunek techniczny, nikomu się przez to dach na głowę nie zawali. Chodzi o sam fakt, że gdy ołówek delikatnie dotyka kartki, zostawiając na niej ślady, tworzy się po chwili jakaś całość. I jak się jeszcze okaże, że ta całość przypomina w miarę coś sensownego, to jest już radość. A najbardziej w tym wszystkim chodzi o to, że przez te kilka godzin nocnego rysowania umysł się resetuje, skupia się na czymś całkiem innym niż za dnia. W pewnym sensie odpoczywa.

Bardzo gorąco polecam znalezienie sobie jakiejś odskoczni, czegoś co oderwie od problemów, bieżących wydarzeń. Ja po tym całym szaleństwie egzaminacyjnym i tym, co się wokół mnie działo (a było tego dużo), nadal jeszcze dochodzę do siebie. Po tym wszystkim nawet myślałam, że nie wezmę się już ponownie za rysowanie. Że to tylko była taka moja jednorazowa fanaberia, ale ostatnio jednak, z wielkim uśmiechem na twarzy, zrobiłam to. I wcale nie żałuję! Tak, to daje mnóstwo radości, swego rodzaju spełnienie, oczy błyszczą, chce się więcej. Tym bardziej, jeśli wszystko całkiem nieźle wyjdzie – może nawet znacznie lepiej, niż to, czego się początkowo spodziewamy. Z każdą pasją tak jest.

Owszem, to nie jest łatwe, gdy jesteśmy przez miesiąc na maksymalnym stresie i adrenalinie, a potem nagle to wszystko opada. Już niby można robić z wolnym czasem co się chce, a tak naprawdę kompletnie nie ma się siły nic robić. Wcześniej człowiek sobie myślał: mam tyle książek do przeczytania, tyle filmów do obejrzenia, tyle tematów na nowe teksty blogowe (notka o… hmmm… bliskości już się pisze od dwóch miesięcy i jakoś nie może się napisać)… i kiedy już to wszystko można zrobić, to jednak zostawia się to z boku, by najzwyczajniej pójść spać. Nawet do szaleństwa motocyklowego jakoś nie miałam głowy i musiałam się zmusić, bo wiedziałam, że mi to naprawdę pomoże. I trochę pomogło! Było pięknie… Co z tego, że zakończyłam przejażdżkę godzinę później na glebie, po małym ślizgu. Tak jakoś mi się poleżeć i poprzytulać z moją ukochaną maszyną zachciało… ;) Zupełnie nie wiem, jak ja dotarłam po tym incydencie autem do domu i wyszłam na swoje piętro, jeszcze z torbą i ciężką kurtką w ręce. Za to jak już usiadłam, to nie wstałam. No trudno… mnie się zawsze śmiać chce w takich chwilach, więc i tym razem humor dopisał. Może to mi pomogło się pozbierać i jakoś dziś już chodzę.

Emocje po długotrwałym stresie w dość specyficzny sposób opadają. Wydawało by się, że zaczyna się już sensownie myśleć, ale nieee, ja oczywiście musiałam znowu coś spier… zepsuć. Chyba nie do końca świadomie, bo nie miałam złych intencji. Ale znowu milion dziwnych myśli w głowie i ta okropna potrzeba powiedzenia czegoś w impulsie. No cóż, nikt nie jest idealny, może mi to kiedyś będzie wybaczone… :) Ostatnio z tego roztargnienia jestem bardziej niż zwykle człowiekiem-kataklizmem, ale takim nawet całkiem uśmiechniętym, więc uszło mi na sucho nawet to, że jakoś tak same potłukły się wszystkie kieliszki (no co, spadły!), a jak już je odkupiłam, to zepsuł się wypełniony po brzegi barek (ale nie widać, to się nie liczy). Wracam do formy, czyli. ;)

Ale zaraz, zaraz… nie o tym był tekst.

Więc… Rysowanie u mnie to cały proces. Najpierw wybieram obiekt, samochód. Potem przez jakiś czas chodzi to za mną, szukam inspiracji w zdjęciach, wymyślam, w jaki sposób to przedstawić – tak powstaje pomysł na każdy rysunek. Jedna noc – jest podstawowy szkic. Druga noc – samochód powoli nabiera charakteru. Potem już tylko poprawki, a na końcu sygnatura, nazwa obiektu, data i kolejny numer rysunku. Na chwilę obecną nadal zostaje mi jedna rzecz do skończenia. Nie wiedziałam, że kupienie dobrych kredek to jest takie wyzwanie. Miałam jakieś fajne z czasów szkolnych, ale już wysłużone. Wzięłam więc jakieś w markecie, wcale nie najgorszej firmy, i okazały się kompletnie niedostosowane do moich potrzeb. Więc albo kupię nowe (E. – dzięki za polecenie :*), albo dokończę rysunek ołówkiem, albo po prostu tak zostawię i wrzucę do szuflady… Aczkolwiek sama jestem ciekawa, co z tego jeszcze wyjdzie.

 

Zobaczymy. Teraz dla mnie liczy się to, żeby zorganizować sobie najlepszą możliwą „terapię” – long drive & music. Bo to właśnie kilka godzin za kierownicą z ulubioną muzyką najlepiej mnie resetuje. I mam w związku z tym dość ciekawy plan… Jeśli wypali, to zdjęcia na blogu gwarantowane! ;)

.

/zdj kredek z Pixabay/