Wigilia Świąt Bożego Narodzenia to jedyna taka chwila w całym roku.
Ostatnie przygotowania i na pięknie zastawiony stół wjeżdżają wszystkie potrawy. Za oknem mrok, pojawia się tradycyjna „pierwsza gwiazdka”. Gromadzimy się wokół stołu, zapalamy świece, tworzy się nastrój, a jedno miejsce pozostaje – zgodnie ze zwyczajem – puste. Ciekawe swoją drogą, ilu z nas byłoby gotowych przyjąć pod swój dach „wędrowca”. Babcia opowiadała nam, że zdarzało im się w dawnych czasach gościć obcych ludzi. Jak wiadomo, zimy były inne niż dziś, samochód nie był codziennością i nie każdy mógł na czas dotrzeć do domu. A tak przynajmniej spędził miło wieczór i ogrzał się w cieple rozpalonego ognia.
Ktoś z młodszych sięga po Pismo Święte i rozpoczyna czytanie odpowiedniego fragmentu.To jest właśnie ten moment, żeby się wyciszyć, zdystansować od gwaru i bieganiny, które jeszcze przed chwilą wszystkim towarzyszyły. Gospodarz domu prowadzi następnie krótką modlitwę, po której rozdaje każdemu opłatek. To czas, by wybaczyć, być może uronić łzę, ucieszyć się z czyjejś obecności i życzyć komuś wszystkiego, co najlepsze, przy cichym wtórze kolęd w tle.
Teraz możemy już zasiąść do stołu i – zgodnie z tradycją – nie będziemy od niego wstawać aż do zniknięcia z talerzy dwóch najważniejszych dań:
- zupy rybnej z grzankami (a ostatnimi czasy także i barszczu z uszkami oraz dość specyficznej grzybowej, aby choć częściowo uwzględnić tradycje naszych gości),
- smażonego karpia, surówki i kapusty, ziemniaków.
Od tej pory wszechobecne skupienie i sporadyczne rozmowy ustępują miejsca znacznie luźniejszym tematom, a ze stołu powoli znika tradycyjna moczka (wywar między innymi z piernika, kompotu truskawkowego i agrestowego oraz bakalii i suszonych owoców), a także makówki (pieczywo układane warstwami w misce, przekładane bakaliami i miodem, zalane mlekiem gotowanym z makiem) oraz mnóstwo innych dań i łakoci, nie wyłączając owoców. Jedzenia przygotowujemy zawsze tyle, aby wystarczyło na okres świąteczny i nie było konieczności ani dojadania na siłę, ani wyrzucania zepsutych potraw. Warto o tym pomyśleć, zanim zacznie się wielkie przygotowania. Szacunek do tzw. „chleba” to kolejna rzecz, którą wyniosłam z domu i której kiedyś chciałabym nauczyć swoje dzieci.
Przychodzi również w końcu czas na prezenty, parę fotek na pamiątkę i wspólne śpiewanie kolęd. Czasem wesołe rozmowy trwają aż do wyjścia na pasterkę, które było zawsze szczególną atrakcją – zwłaszcza, gdy śnieg zasypał wszystko, z garażu nie dało się wyjechać i pozostawał spacer, a z nieba leciały miliony cudnych białych płatków.
.
W mojej pamięci ciągle istnieje ślad pewnych Świąt. Takie migawki. Była pierwsza połowa lat 90., byłam małym dzieckiem, które ma frajdę wiezione na sankach po zaspach. Tata wynajął na tę okazję domek gdzieś na odludziu. Śnieg zasypał wszystko, ciężko było dotrzeć tam samochodem. Pamiętam, jak w świąteczny wieczór zgasło światło, byliśmy z rodzicami odcięci od świata na krótki czas. Pamiętam, jak siedzieliśmy przy świecach. Jak tata rysował dla mnie piękne obrazki jakimś pisakiem, który akurat znalazł się pod ręką. Z łatwością przelewał na papier co tylko chciałam. Myszkę Miki jak z ekranu. Miał talent. A co ja ze swoim zrobiłam, to chyba nie chcę pamiętać…
Tradycja tego dnia jest dla mnie czymś niezwykle ważnym. Choć to też nie tak, że nie ma od niej odstępstw i że spędzone inaczej to już nie będą Święta. Zawsze uważam, że warto zobaczyć coś nowego, porównać wiele różnych rozwiązań, a być może i zainspirować się i wprowadzić jakiś ciekawy element. Ale jestem dumna z tego, czego nauczyli mnie rodzice i dziadkowie. Cenię to, skąd pochodzę i widzę w tym wielką wartość. Dlatego chciałabym, aby te wszystkie tradycje, w których wyrosłam, nie poszły w zapomnienie. Bo jeśli ze wszystkiego zrobimy zwyczajny, poprawny politycznie dzień wolny, bo tak wypada albo to kogoś może urazić, to co przekażemy dzieciom? Co zostanie z naszej kulturowej tożsamości? I wreszcie – czy będziemy jeszcze pamiętać, po co się te Święta obchodzi?