Gdy nadejdzie czas

pixabay.com

O śmierci nigdy nie pisze się łatwo.

Co chwilę ktoś umiera, tu Ameryki nie odkryję. I codziennie ktoś z tego powodu cierpi. Cierpią zazwyczaj najbliżsi, znajomi. Najbardziej ci, którzy bez tej osoby nie wyobrażali sobie życia. Ale też każdy taką sytuację odbiera inaczej, w zależności od charakteru czy doświadczeń życiowych…

Wzruszam się, ale nie płaczę po zmarłych. A jeśli już, to nigdy publicznie. Naraziłam się w życiu tą postawą kilku osobom, ale nie obchodzi mnie to. Swoje przeżyłam, straciłam kiedyś kogoś bliskiego i nikt nie ma prawa mi mówić, jak powinnam taki moment przeżywać i jak ma wyglądać moja żałoba. Nie potrafię sobie wyobrazić siebie wylewającej łzy nad trumną, robiącej cyrk wśród zgromadzonych żałobników, chodzącej miesiącami w czarnych ciuchach. Mam czasem wrażenie, że to jest na pokaz, choć nie chcę oceniać, bo każdy ma prawo przeżywać coś tak, jak potrzebuje. Owszem, zawsze jest mi przykro, ogarnia mnie smutek, refleksja. Czasami jest to głębsze, czasami nieco szybciej przechodzę do codzienności – zdarzyło się, tak już bywa. Wpojono mi, że osoba, która umiera, idzie do lepszego świata i z pewnością tam będzie szczęśliwsza. Nie będzie cierpieć – jeśli jej odejście ma związek z chorobą. Najtrudniej jest, gdy śmierć jest wynikiem nagłego, nieprzewidzianego zdarzenia i jeżeli umiera osoba młoda. Choć chyba na żadną śmierć nie jesteśmy w stanie się do końca przygotować.

Ostatnio naszła mnie taka refleksja, że w moim świecie są cztery osoby, których śmierć by mnie ogromnie dotknęła. Obojętnie, w jaki sposób by nadeszła. Ale mam na myśli taką sytuację, w której kompletnie nie wiem, jak bym zareagowała i ile zajęło by mi podnoszenie się po wszystkim. Dwie z tych osób miały ogromny wpływ na moje życie, są w zasadzie cały czas jego częścią. Kolejna zaś, pomimo częstych i znacznych przerw komunikacyjnych, związanych głównie z tysiącami dzielących nas kilometrów i pewnymi sytuacjami, nadal jest dla mnie kimś na tyle ważnym, że jak się widzimy ponownie po wielu miesiącach i może czasem nawet nie wiemy, od czego zacząć, to i tak rozumiemy się bez słów. W końcu poniekąd spędziliśmy razem dzieciństwo od najwcześniejszych lat mojego życia, a w późniejszym czasie niejedną noc przegadaliśmy do rana. O wszystkim. Natomiast czwarta osoba jest nie mniej ważna od reszty, dużo by pisać. Nie wiem, czy cztery osoby to dużo, czy nie. I to nie jest tak, że inni mnie nie obchodzą, bo grono bliskich mam znacznie szersze i śmierć każdego byłaby ciosem. Ale przy innych po prostu mniej więcej potrafię sobie wyobrazić swoją reakcję. Choć do końca nikt nie jest w stanie takich rzeczy przewidzieć…

A wy macie w swoim życiu takie wyjątkowe osoby?

Problem w pewnym sensie tkwi w nas, bo gdy umiera ktoś bliski, to my na tym świecie zostajemy sami. Czujemy się bezsilni i nagle nie potrafimy sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało życie bez tej osoby, czasem może pojawić się żal: „jak możesz mnie z tym wszystkim teraz zostawiać”. A ważne jest, by zmarłemu pozwolić odejść. Bez oczekiwań, pretensji, bez myślenia o sobie. Przerobić żałobę po swojemu, znaleźć w życiowej postawie zmarłego coś, co może być wzorem, motywacją dla nas na przyszłość. Dużo dało mi też podejście do tej kwestii księdza Jana Kaczkowskiego, założyciela puckiego hospicjum, który w temacie śmierci był (jest cały czas!) dla mnie autorytetem. Pomimo, że zmarł na raka, pozostały jego mądre słowa. Choć zawsze pozostaje niedosyt, że mógł zrobić i powiedzieć więcej. Więcej nas nauczyć. Ale widać taka była odgórna decyzja.

Ostatnio z powodu nowotworu z życiem pożegnał się również mój kolega z dawnych szkolnych lat. Dobry, wspaniały, ambitny i lubiany młody człowiek, którego wszyscy dziś z pewnością wspominają z sentymentem. Pełen wzniosłych ideałów. Jego postawa wobec choroby, życia i wiary nie przeszła bez echa wśród jego znajomych. Każdy z nas chciałby mieć tyle siły i wytrwałości. To bardzo ważne, że w trakcie całego leczenia otaczali go najbliżsi – wspaniali ludzie, którzy byli dla niego wsparciem, nie pozwalali mu się załamać, organizowali akcje. Dzielili się, oczywiście za zgodą zainteresowanego, na Facebooku postępami w jego leczeniu. Ale tak naprawdę to on był wzorem i wsparciem dla nas wszystkich. To on nam pokazał, że warto się cieszyć każdym dniem. Drobnymi rzeczami. Całym życiem. Że warto mieć nadzieję do samego końca. Dziś mogę powiedzieć jedno – dziękuję, Maćku! Wszystko inne zabrzmi zbyt banalnie.

.

30 lipca 2016:

To właśnie o Maćku wspominał kilka dni temu sam Papież Franciszek podczas spotkania z młodymi na Franciszkańskiej w ramach Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. Jestem dumna, że miałam okazję Go poznać, zdecydowanie zasłużył na takie wyróżnienie!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.