Minęły już czasy, kiedy ślub dawał kobiecie pozycję, zapobiegał skandalom przy nagłej ciąży czy wreszcie zezwalał oficjalnie na doznawanie uniesień miłosnych w ramionach drugiej połówki. Nie pielęgnuje się też raczej zwyczaju obrzydliwych zabaw oczepinowych z podtekstem jednoznacznie seksualnym, podczas których pijani wujkowie ślinią się na widok ucieszonych nie wiadomo czym młodych par wykonujących pełne domysłów i budzące zmysły zadania. Teraz młodzież uświadamiana jest przez Internet. A kiedyś to, co wstyd było powiedzieć przy stole, pokazywało się w taki właśnie sposób. Po alkoholu oczywiście.
Odkąd Internet na dobre wkroczył w nasze życie, obserwuje się coraz częstszą krytykę zawierania ślubów kościelnych dla pięknych wnętrz i wspaniałych zdjęć. I dobrze. Kto sobie wierzy, niech sobie wierzy nadal i bierze śluby kościelne według własnego wyznania i uznania – to jego sprawa i jego prawo. Inni natomiast powinni dać spokój z taką szopką, bo skoro nie identyfikują się z jakimś wyznaniem, to po co robić z siebie błaznów. No i oczywiście jeszcze narzekać, że te parę stów to za drogo. Energetyka na pewno dostarcza światło za darmo, organista nie musi mieć na życie, czyjś czas też się nie liczy. Lepiej zaoszczędzić na wódkę. Ostatnio widać, że im większa pompa organizacyjna, tym zwykle szybszy (i równie huczny) rozwód. A jeśli już faktycznie ktoś jest żądny wrażeń, to niech wynajmie pałac i zaprosi tam urzędnika. Owszem, będzie drożej. Ale obejdzie się bez udawania, że tak bardzo nas interesuje co ten ksiądz do nas mówi, by kątem oka patrzeć zalotnie w obiektyw. Sumienie będzie czystsze.
Już nie będę rozwijać faktu, że w tym kontekście ślub cywilny i kościelny powinny być oddzielne jak kiedyś. Może niektórzy by się zastanowili, czy naprawdę jest im potrzebne coś, do czego nie są przekonani, a na co nalegają rodziny często za jedyną religię uznające pogląd „co ludzie powiedzą”.
Ale wróćmy do cywilnego. Jak pokazują statystyki, coraz mniej osób się decyduje na takie przedsięwzięcie. Bo im się to zwyczajnie nie opłaca. Po śmierci kasę z ubezpieczenia czy z konta partnera wypłaca się (z pewnymi warunkami) osobie wskazanej w dokumentach. W szpitalu o stanie zdrowia zawiadamia się tego, czyje nazwisko widnieje w dokumentacji, a które podał chory. Może to być pierwsza żona – bo się najlepiej zaopiekuje, piętnasty mąż spośród byłych – bo był najfajniejszy w łóżku, czwarta kochanka z kolei – bo ma pieniądze albo „wieloletnia narzeczona” (ładniejsze określenie konkubiny) – bo tak. Co do majątku, na który pracowały za życia obie osoby, dzieli się on według włożonego wkładu, o ile są na to dowody. Wystarczy zbierać kwity. Majątkiem można rozporządzić w testamencie, od niedawna prawo umożliwia przyporządkowanie określonej rzeczy konkretnemu spadkobiercy. No i kolejny plus – matka rozlicza się jako osoba samotnie wychowująca dziecko. I wszyscy są szczęśliwi.
Do tego oszczędzają pieniądze na imprezie, której by się domagała rodzina, ubraniu, złotej karecie, zaproszeniach i milionach bzdur. A w razie sytuacji podbramkowej potrafią ugryźć się w język, bo doskonale zdają sobie sprawę, że jedno zdanie za dużo może być ostatnim w tym związku.
Czasami na ślub nie decydują się ci, którzy nie są pewni, czy chcą spędzić resztę życia z tym konkretnym partnerem. Liczą, że trafi im się kiedyś coś lepszego, trzeba tylko z kimś ten czas przeczekać. To już nie jest w porządku, bo opiera się na grze na uczuciach partnera i okłamywaniu samego siebie. Liczę się tylko ja. A przecież nie o to w prawdziwym związku, opartym na zdrowych relacjach, chodzi. Nikt nie lubi być traktowany jak szmata (wyłączam masochistów, OK?)
Temu wszystkiemu można przeciwstawić argumenty w stylu: brak możliwości wzięcia wspólnego kredytu (a nic tak nie zespala ludzi jak wspólny kredyt na 30 lat), brak akceptacji przez niektóre środowiska (i chociaż ostatnio już nie jest to takim problemem, nadal zdarzają się zbawcy narodu, którzy nie chcą wynająć mieszkania parze, a nawet jeszcze zwyzywają ich powołując się na swoje uduchowione poglądy). Ale to nie wszystko.
Z racji chwilowego pomieszkiwania na nieco bardziej konserwatywnej ścianie wschodniej naszego kraju, zdarzyło mi się spotkać ludzi, którzy zawarli związek małżeński głównie po to, żeby móc się wreszcie ze sobą „legalnie” przespać. To dość ciekawe podejście, jak dla mnie dyktowane zwykłym popędem. A bywa i tak później, że po zderzeniu z parszywą rzeczywistością, całą gamą różnych uczuć i frustracji na temat tej pięknej utopii, którą nas od zawsze wszyscy raczyli, upada się twarzą na gruz. Nic nie jest takie, jak się zawczasu wydawało. I – plując sobie w brodę – trzeba z tym żyć. Nie mam nic do samej idei tzw. czystości, można sobie nawet należeć do takich „mini-ruchów oporu” propagujących to zjawisko. I fajnie, co kto lubi. Ale jeśli staje się to motywem przewodnim dla zawieranego małżeństwa, to trzeba się już nad sobą zastanowić. Bo gdzie tu miejsce na chłodną kalkulację rzeczywistości, przyszłości, ekonomii (piękne idee nie nakarmią rodziny), aspektów prawnych oraz analizę wad partnera i uświadomienie sobie, czy naprawdę jesteśmy w stanie je zaakceptować, jeśli wszystko jest ubierane w niewiele mówiące „będzie pięknie”. Lub – co gorsze – „jakoś to będzie”. Dopiero kiedy te wymienione aspekty się ze sobą połączy, pojawia się sens zawarcia związku małżeńskiego.
Jest wiele plusów i minusów ślubu. I jak najbardziej jestem za tym, by go zawrzeć, byle rozsądnie. Nie można słuchać tylko serca lub tylko rozumu. Trzeba czerpać z obu źródeł. Przede wszystkim powinien być obowiązek konsultacji z psychologiem. Na takim spotkaniu powinno się ludzi uświadamiać, że jeśli nie mają określonego wspólnego celu, wspólnej wizji przyszłości, ilości dzieci, miejsca zamieszkania, finansowania rodziny, nie są także świadomi konsekwencji prawnych i nie wiedzą, że człowiek powinien być człowiekowi wsparciem w każdej chwili życia, to nic z tego nie będzie. Trzeba też nauczyć się ze sobą odpowiednio kłócić, bo inaczej minie rok, dwa, pięć, zaczną się problemy finansowe, nagromadzą się negatywne emocje, padnie kilka słów za dużo i będzie po małżeństwie. Rozmowy będą się toczyły już tylko na sali sądowej.
Ludzie starsi dziwią się czasem, dlaczego młodzi tyle zwlekają z legalizacją wspólnego życia. Nietrudno zauważyć, jak wygląda polska rzeczywistość i że w braku perspektyw utrzymania rodziny i wspólnego miejsca zamieszkania zwyczajnie jej się nie powinno zakładać. Najpierw trzeba się postarać o godziwy byt. Wiele osób czeka do końca studiów, żeby móc zacząć pracę (choć i to nie jest łatwe przecież), odciąć się od kieszeni rodziców i zacząć samemu dbać o to, na co się decyduje podpisując papierek w urzędzie. Nie do końca rozumiem mówienie, że „na razie rodzice będą nas utrzymywać”. To brzmi naprawdę fajnie i bardzo wygodnie. Jednak wychowałam się w śląskiej rodzinie z tradycjami, w której coś takiego jest niepraktykowane – bo jeśli jesteśmy na tyle dorośli, że decydujemy się na założenie rodziny, to utrzymujemy się z własnych źródeł, ewentualnie pozwalamy na drobną, sporadyczną pomoc w naprawdę kryzysowych momentach. Jak można się usamodzielnić, jeżeli manna z nieba co miesiąc spada bez większego wysiłku? Przecież kiedyś przestanie, co wtedy? I druga rzecz – jeśli ktoś nas finansuje, to mamy wobec niego zobowiązania. Nie wszystko można zrobić po swojemu, bo ktoś inny za to płaci. Często tak jest i można powiedzieć, że szczęście mają ci, którzy tego nie doświadczają, bo niestety, wtrącanie się rodzin jest od wieków na porządku dziennym.
Państwo też nie ułatwia podjęcia decyzji o założeniu rodziny. To wszystko jest chore. Jedna matka wyda te kilka groszy becikowego na parę paczek pampersów, a inna przepije i jeszcze się ucieszy z zasiłku, gdy się dziecka w końcu pozbędzie. Jedni dostaną zasiłek z MOPR-u mimo, że stać ich na remonty mieszkania, wymianę mebli, najnowszy sprzęt i utrzymanie samochodu, a o istnieniu niektórych biednych rodzin żyjących obok nas nawet się nie dowiemy. Nikt nie ma na to wpływu. Jedni rodzice bez problemu przejdą na urlop macierzyński czy „tacierzyński”, a inni będą zaganiać na śmieciowych umowach podrzucając dzieciaka babciom i znajomym, żeby tylko przetrwać do końca miesiąca. Na to też realnie nikt nie ma wpływu. Wokół tylko dużo się mówi. I póki to się nie zmieni, nie ma co płakać nad spadkiem ilości urodzeń, jeśli tak się traktuje polskich rodziców. Bo to także nic nie wniesie. Trzeba zmienić wszystko – polityków, prawo i mentalność ludzką.
Po tych wszystkich wywodach pozwolę sobie powtórzyć: ślub – TAK, ale tylko po wspólnym (wielokrotnym) omówieniu przyszłości i z rozsądkiem. Chociaż w sumie powinnam powiedzieć: żeńcie się i wychodźcie za mąż jeśli tylko macie taki pomysł, dzięki temu będę miała pracę do końca życia.
część młodych małżeństw zawieranych jest – bo tak sobie życzy rodzina. Życie w otwartym związku jest z pewnością wygodniejsze i nie tak napiętnowane jak dawno temu.
Dlatego obserwujemy ostatnio taką niechęć do formalizacji wspólnego życia – ludzie chcą być wolni, mieć wszystko gdzieś i jeszcze na tym skorzystać.
A nacisk rodziny to rzecz straszna – ludzie lubią za kogoś decydować i patrzeć z boku co z tego wyniknie. Ja zawsze mówię: „nie decyduj za mnie, bo za mnie życia nie przeżyjesz”.
Związek 2 osób to także odpowiedzialność, nie tylko zaś wolność i szybkość w suwerennym podejmowaniu decyzji o rozstaniu. Zwłaszcza odpowiedzialność za dzieci, o których częstokroć zapomina ktoś, kto nosi inne nazwisko bo nie poczuwa się w jakimś tam chwilowym związku. Potem kolejne i kolejne…jak kundle, dziś tu, jutro tam…instytucja małżeństwa ma sens, warto o tym pamiętać. Nie trzeba powtarzać błędów rodziców aby przekonać się, że jako normalna rodzina w większości jednak stawali na wysokości zadania jako małżeństwo.
Właśnie, odpowiedzialność. Szkoda, że tak wiele osób, krzycząc dziś o prawach, nie wspomina o obowiązkach i odpowiedzialności. A dziecku, cokolwiek by się ze związkiem nie działo, należy się poczucie bezpieczeństwa, należyta opieka i dbanie o jego dobro. Niestety, tak łatwo o tym zapomnieć…