Ciężko opisywać co było dalej, bo taki natłok wrażeń potrafi wyprowadzić z równowagi. I sprawia, że człowiek się gubi, sam nie wiedząc właściwie w czym. Bo cóż takiego ma do zaoferowania Tunezja?
Idealną pogodę? Pudło. Deszcz, zachmurzenia, czasem nici z opalania; chociaż gdyby nie to, duchota byłaby nie do zniesienia. Ale i tak jest cieplej niż w Polsce za praktycznie tę samą cenę. Ja nie byłam nastawiona na opalanie, tylko na zwiedzanie. I tu kolejne pudło. Poza wycieczką na Saharę, zerknięciem na Tunis i zburzoną Kartaginę, z której nic właściwie nie zostało, czy obwarowany mur domu tajemniczego prezydenta, NIE MA tam nic specjalnie godnego uwagi. Egzotycznego klimatu też niestety próżno szukać. Wszystko nastawione na komercję. Tubylcy upierdliwi, na siłę wciskają co się da – od wycieczek w nieznane, przez nikomu nie potrzebne badziewie. Wokół słychać szepty osób proponujących zakazane substancje. Inni łapią za ręce, ciągną, czepiają się, obrażają, biegną za turystami z krzykiem, przeżywają wszystkie stany emocjonalne na minutę. Wystarczy się zatrzymać na chwilkę i już nie można się opędzić. Człowiek się męczy, a przyjechał odpoczywać…
Każdorazowe wyjście na plażę wiązało się w naszym przypadku z przejściem przez miasto, więc by uniknąć zaczepek, lepiej było darować sobie wątpliwą (tam akurat) przyjemność plażowania. Z tego wniosek: zostać w hotelu. I tu trafiliśmy bardzo dobrze, na hotel nie można było narzekać. Personel miły, na basenie niewielu ludzi, animacje z przesympatycznym panem o imieniu Ali, umilały nam czas. Do tego odkryliśmy schowany za drzewami kort tenisowy, który bez problemów nam udostępniono. Chociaż panie sprzątające nie robiły słoników z prześcieradeł, jak to opisywano na forach, to i tak dobrze, że można się było z nimi dogadać w jakimś w miarę ludzkim języku. Ale ile można siedzieć w jednym miejscu?
Jedzenie też nie było najgorsze, mimo że nie przepadałam za ich specjałami. Ale pizza w portowych restauracyjkach… takiej nigdzie nie znajdziecie! Jadł ktoś kiedyś upieczone pieczarki z octu? Komentarz chyba zbędny.
Niestety trafiliśmy na Ramadan, więc wszelkie atrakcje miały miejsce dopiero po zachodzie słońca. Dopiero wtedy ożywało wesołe miasteczko nieopodal naszego hotelu, a w porcie na większych hotelowych terenach rozbrzmiewała wesoła muzyka. W ciągu dnia można było za to pójść do fascynującego ZOO, w którym siedziały kury, świnki morskie, chude wielbłądy, kozy, króliki, strusie i papugi. Najlepsza rozrywka gdy nie wiadomo gdzie się podziać.
Tunezyjczycy bardzo swobodnie traktują przepisy ruchu drogowego – jeśli w ogóle takowe posiadają. Jeszcze nigdzie nie widziałam, żeby ktoś robił postój na rondzie, żeby wziąć prysznic w fontannie na wysepce, a potem udawał się w dalszą podróż. Albo żeby policja, pomimo sprawnych sygnalizacji kierowała ruchem, bo kierowcy nie wiedzą, że czerwone światło obliguje do zatrzymania się. Słychać było tylko gwizdki policjantów, widać ich wymachiwanie rękami i stoicki spokój, gdy znowu ktoś im prawie po butach przejechał na czerwonym. Głównie dlatego nie polecałabym poruszania się wypożyczonym pojazdem.
Większość turystów all inclusive z mało gustownymi opaskami na rękach pozostaje all inclusive nawet kilka dni po powrocie do Polski. Przecież rodzina i znajomi na niedzielnej kawie oprócz miliona beznadziejnych zdjęć muszą zobaczyć, że stać ich na wypoczynek w luksusach. A w trakcie wycieczek tym „biedakom” z hotelu niższej kategorii trzeba pokazać, kto jest najlepszy – tak w ramach podbudowania swojego ego. Dlatego właśnie jakby na przekór stronię od takich wspaniałych hoteli pełnych rodaków, bo nie lubię tłoku na basenie, upierdliwych, pijanych (bo drinki są za darmo, to po co się ograniczać) i ciągle awanturujących się „polaczków” oraz prześcigania się w przechwałach. To nie karykatura, to rzeczywistość. Wiadomo, że w dużych dobrych hotelach można spotkać inteligentnych, normalnych, kulturalnych ludzi – Polaków, nie polaczków. Ale niestety – ostatnio na pierwszy plan wybijają się nowobogaccy przemądrzalcy, często pierwszy raz będący za granicą i to oni robią nam opinię. W kolejnych krajach mają o nas coraz lepsze zdanie…
Na to, by okraść turystów, Tunezyjczycy mają mnóstwo patentów. Od wspaniałomyślnych propozycji rozmienienia pieniędzy, wymiany waluty na euro/dolary, poprzez sztuczne zawyżanie cen i ściąganie dinarów za jakieś nieprawdopodobne rzeczy, aż po wyrywanie drogocennych przedmiotów wprost, czasem wśród ludzi, czasem w pustych zakątkach, gdzie nagle znikają wszyscy i robi się tak jakoś nieprzyjemnie. Niestety, miałam okazję tego doświadczyć – podczas spaceru drogą wzdłuż muru mediny w Sousse. Po drodze turyści europejscy zrobili nam zdjęcie jednym z naszych aparatów, upał był nie do zniesienia, więc nie chciało się z powrotem wieszać sprzętu na szyi – owinęłam więc pasek wokół nadgarstka. Nagle zrobiło się pusto, podbiegł jakiś tubylec (nasuwa mi się nico inne określenie) i chwycił za aparat. Pisk, krzyk, nikogo by pomóc. Na szczęście trzymałam mocno, więc nie dał rady. Dobrze, że było nas dwoje, więc zrezygnował. Jak się po chwili okazało, na górze schodów stali ludzie i obserwowali. Zero reakcji.
Niesmak pozostał do końca pobytu, do końca wakacji, kto wie czy nie do końca życia. I nie był wynikiem tylko owej próby kradzieży (bo takie zdarzają się wszędzie), ale wszystkiego, co złożyło się na mało przyjemne doświadczenia i wspomnienia przywiezione z udającej cywilizację Tunezji. I nie rozumiem – jechać tylko po to, żeby się pochwalić znajomym, że się leciało samolotem do Afryki, jak to robią niektórzy? Wyjazdy tylko w celu opalenia ciała uważam za stratę czasu, więc mam nadzieję, że nie będę musiała tam wracać. Może inni znajdują w tym coś ciekawego. Ja marzę, by powrócić do Portugalii – państwa, które ludzi ciekawych świata zaskakuje pozytywnie na każdym kroku…
Nie mówię „nie” – jedźcie! Może Wy nie będziecie rozczarowani…