Moto Bieszczady z przygodami

Jeśli kiedykolwiek narzekałeś na to, że twoje wakacje są nudne i przewidywalne, chętnie choć raz się z tobą zamienię.

Bo znowu musiałam się znaleźć w centrum zdarzeń. Znów mnie przygody nie chciały ominąć. Ale po kolei.

.

[dobrej jakości zdjęć tu dziś nie będzie niestety – wszystko z kalkulatora]

Jesienny wyjazd w Bieszczady był już wstępnie zaplanowany od kilku miesięcy. Chata pośród wetlińskiej natury została od razu wynajęta, mieliśmy się w gronie kilku osób spotkać na miejscu w ustalonym terminie.

Nie od razu podjęłam decyzję, żeby jechać motocyklem. Owszem, bardzo chciałam to zrobić już od dawna, ale wszystko miało zależeć od pogody, którą zresztą sprawdzałam regularnie i im częściej analizowałam, tym trudniej było cokolwiek przewidzieć, bo prognoza zmieniała się z dnia na dzień. W pewnym momencie jednak pomyślałam sobie, że przecież nie ma złej pogody – jest tylko niewłaściwie przygotowany motocyklista. Przynajmniej jeden dzień z całego tygodnia zapowiadał się ładny, więc ostatecznie decyzja zapadła, że owszem, jako jedyna z całej ekipy, przyjadę na moto. O moim pomyśle widziała tylko jedna osoba z tego grona – żeby reszta miała niespodziankę ;) Zresztą raczej wolę ludziom oszczędzać stresu – po co się mają martwić, czy mnie coś nie zje po drodze. Martwienie się nikomu w niczym nie pomoże.

 

W dzień wyjazdu pogoda była wymarzona. Jechałam początkowo na południe, w stronę Krynicy-Zdroju, ale wylądowałam w Nowym Targu (jakoś tak wyszło). Cały czas trzeba było obserwować niebo, bo w górach aura trochę się zmieniała. Ostatecznie na jednej z podhalańskich stacji paliw zdecydowałam, że wjeżdżam w Pieniny i dalej na Słowację, bo tam musi być jesienią bardzo pięknie. Zrobiłam jeszcze po drodze kilka widokowych postojów, ale czas się kurczył bardzo szybko. W międzyczasie odebrałam jeszcze telefon od tej części ekipy, która już dotarła na miejsce i próbowałam się nie zdradzić, że nie jadę autem. Było to dość zabawne i wcale niełatwe, ale się udało.

Za Niedzicą wjechałam na Słowację. Do kolejnej granicy słowacko-polskiej (tej w Bieszczadach) miałam jakieś 140 km. Jechałam sobie na spokojnie podziwiając Trzy Korony i jesienny krajobraz Czerwonego Klasztoru. Wtedy dostrzegłam, że mój GPS całkiem stracił sygnał.

No pięknie…

Szybki postój z genialnym widokiem na góry – sprawdzam czy da się wyreanimować nawigację. Zasięg jest, a internet niby działa. Niestety, strzałka na ekranie nie daje znaków życia. Jak się okaże później, nie tylko nawigacja umarła po drodze…

Postanowiłam, że jadę dalej. Nasi rodzice w epoce kamienia łupanego nie mieli przecież elektronicznych gadżetów, tylko posługiwali się mapami i jakoś nie mieli problemu, by jeździć po świecie. A ja lubię mapy, więc to żaden problem obrać kurs na konkretne miejscowości i dać się ponieść zachwycającym widokom okolicznych gór. Tyle że zatrzymywać się trzeba trochę częściej, żeby kontrolować sytuację.

No i super się jechało, z przyjemnością rozglądałam się na boki, tylko zaczęła mnie przerażać zbyt wolno zmniejszająca się odległość od celu. Jeszcze musiałam się zatrzymać w Bardejowie na stacji, co trochę wydłużyło podróż, bo nie dość, że była kolejka do tankowania, to jeszcze kasjerka nie chciała mnie obsłużyć w kasku dopóki nie założyłam maseczki. Tak, maseczka pod kask to jest super rozwiązanie, sensowne takie… – pogratulować pomysłu. Zdecydowanie szybciej bym stamtąd wyszła, gdybym mogła tylko przytulić kartę do czytnika i odejść, ale tu chyba bardziej chodziło o zasady, niż o wirusa. Cóż – ich kraj, ich kredki.

Szczęśliwie kawałek dalej pojawił się sygnał GPS. 150 km do Wetliny. Damy raaadę!

Gdy wjechałam do Polski, szybko zaczął już zapadać zmrok. Trochę tego nie przewidziałam w sumie, ale była trasa do zrobienia i postanowiłam głównie na tym skupić swoją uwagę. Wtedy właśnie zauważyłam, że całkowicie padło mi podświetlenie jednego z zegarów. Na szczęście był to obrotomierz, więc niewielka strata – wystarczy słuchać silnika. A jechałam przez totalne odludzia, toteż słychać było i tak tylko moją maszynę. Wokół góry, żadnego oświetlenia przy drodze. Odległość wiosek od siebie dość duża. Zrobiło się ciemno jak… w Bieszczadach nocą. Cudnie świeciły gwiazdy! Zakręty pokonywałam takie, że człowiek w dzień otwiera szeroko oczy, a co dopiero nocą. A jak na którymś nie było odblasków, to pozostało tylko światło reflektora i nawigacja pokazująca w którą stronę biegnie droga (było to bardzo nieoczywiste momentami). I w sumie nawet byłam pozytywnie zaskoczona swoją odwagą, prawie dumna z siebie, bo oto już za chwileczkę osiągnę to, co sobie zamierzyłam.

Zaraz się las skończy i będę na miejscu.

No, nie tak zaraz, ale dam radę.

Wokół nie ma żywej duszy. Matko, ile jeszcze…

Piękna ta noc, ale robi się coraz zimniej. Podgrzewanie kierownicy trzeba podkręcić. 30%… 40%…

Ooo, cieplutko w łapki.

Kurde, muzyka w głośnikach mi się skończyła, włączyło się nagranie relaksacyjne do snu, które było ostatnie na youtube’owej playliście. Stanąć teraz pośrodku niczego i kliknąć w telefon czy lepiej nie?

Nie teraz. Jadę dalej.

Zaraz zasnę od tego szumiącego w słuchawkach potoku. I jeszcze mi się zachce siku od tego.

Nie ma gdzie stanąć, tu jest strasznie. Trudno, jadę. Nie słucham! „Szszszsz…”. Nie słucham! „Szszszsz…”. Wcale nie słucham… „Szszszszsz…”

O, jakieś światła zabudowań. Stacja paliw zamknięta. Ale – ufff – szum wyłączony, mam muzykę.

Jadę. Zmęczona jak po wyprawie stulecia.

Mózgu, śpiewaj coś. „Tak miiii się nieeee chceeee, tak baaaardzo nieeee chceee!” Nie, coś innego. „Pozytywne słowa nawet kiedy ciemno. Pomyśl to głośno: najlepsze przede mną!” O, lepiej.

A jak mi jakieś zwierzaki wyskoczą z lasu na drogę? Jeleń? Łoś? Coś?

Dżizas, kobieto, skup się na drodze. Co ma być, to będzie. Trzeba to zrobić i tyle.

Od Cisnej już ruch pojazdów był znacznie większy, ale to nie ułatwiało jazdy naprzeciwko oślepiających reflektorów. I wreszcie Wetlina! Ha! Teraz tylko dobrze skręcić w jakąś wąską dróżkę i za 500 metrów będę na miejscu. Jak cudnie!

Skręcam i… momentalnie robi mi się gorąco. 300 metrów od chatki droga zablokowana, wszystkie służby stoją na sygnałach świetlnych. Nawet helikopter jest obok. No nie! No po prostu, kurde, no nie! Boże, czy ty to widzisz?! No i pewnie widział… jak już od godziny na środku drogi trwa reanimacja. Pan ze straży pożarnej stwierdził, że nie ma możliwości bokiem przemknąć nawet jak zdejmę kufry. Powiedział, że mogę zostawić moto na poboczu i przejść przez posesję obok, żeby ominąć to miejsce i dotrzeć do chatki. Na szczęście część mojej ekipy przyszła ze wsparciem, żeby poratować dobrym słowem i zabrać mi bagaż – nie chciałam go zostawiać tak pośrodku niczego. Ale i tak nie bardzo wiedziałam co zrobić – iść czy jednak czekać. Nie powiem, bardzo stresująca sytuacja. Motocykl jak na złość nie chciał się ustawić na szutrowym poboczu, bo droga wiodła ostro pod górę i co chwilę się zsuwał. Może zaczekam? Zaraz pewnie zabiorą gościa do szpitala. Ale wkrótce ratownicy zaczęli się pakować – niestety, szpital nie był mu pisany. Udało mi się więc wcisnąć moto gdzieś pomiędzy ustawione z boku samochody oczekujące na wolny przejazd. Nie dało się inaczej. Odpięliśmy kufry i przez posesję obok przedreptaliśmy, by ominąć feralne miejsce (niestety nie było nawet osłonięte parawanem), a potem już szybko 300 metrów do domku, w którym czekała kolacja i rozpalony kominek. Obecność znajomych twarzy trochę złagodziła ten cały stres. Na chwilę.

Po moto trzeba wrócić przecież, tym bardziej, że stał dość niefortunnie przodem na drodze. Nawet specjalnie ustawione odblaski mogły go nie uratować, gdyby ktoś go nie zauważył jadąc z góry. Zbieramy się do wyjścia po godzinie. Chwytam za klamkę domku i… ta klamka zostaje mi w ręce. To może ja już pójdę spać i nie będę niczego dotykać?

Ale najpierw „Cebulka”, nie zostawię jej tak. Przyjechałyśmy razem, to podróż trzeba doprowadzić do końca. Schodzimy z ekipą kawałek poniżej chatki i niestety nadal na środku stoją służby na światłach. Idziemy po kolejnej godzinie. To samo. Ktoś nas poinformował, że czekają na prokuratora. No to już wiadomo, że trochę potrwa ta cała „impreza”. Następnym razem po dłuższym czasie wysyłam chłopaków, żeby sprawdzili, czy jeszcze coś tam miga, bo ja jestem już za bardzo wykończona i podróżą, i kolejnymi przygodami. Wracają zadowoleni – posprzątane, więc idziemy razem po Hondę. Mimo wszystko sytuacja jest nadal stresująca, chociaż „już po wszystkim”. Nie chcę sobie nawet wyobrażać co by było, gdybym była tam całkiem sama.

Ale w końcu wszystko się udało! Mogłyśmy obydwie rozpocząć odpoczynek. I wtedy w chatce brakło prądu.

No nie powiem, klimatyczny wieczór! Właśnie o takim marzyłam…

Drewniany domek. Chyba nie muszę mówić jak to jest, gdy pod wpływem zmiany temperatur przez całą noc trzeszczy wszystko tu i ówdzie… Niby wiadomo, że drewno pracuje, ale czasem jednak sama z siebie pojawia się myśl: kto jeszcze łazi po domku jak wszyscy śpią? Tym bardziej po tym, co wydarzyło się na drodze kilka metrów od chaty. Tej nocy zasnęłam dopiero nad ranem.

Nazajutrz poranek przywitał nas chłodno i mżawkowo, ale miało to niesamowity klimat. Zresztą potrzebny był mi choć jeden dzień przerwy, żeby złapać atmosferę tego pięknego miejsca. A i wspomnieć trzeba, że każdy z nas przyjechał w Bieszczady z własnym powodem do świętowania, więc ten leniwy czas wykorzystaliśmy całkiem kreatywnie ;)

Chata była duża, z dwoma wejściami i tarasem, w środku było kilka zaskakująco ładnie urządzonych pomieszczeń.

Każdy miał wystarczająco swobody dla siebie, a miejscem najciekawszych wieczornych spotkań był duży stół w kuchnio-salono-jadalni, gdzie rozpalaliśmy ogień w kominku i wspólnie gotowaliśmy.

Śniadanie na tarasie, piwko przy ognisku. Pieczone w popiele ziemniaki – powrót do dzieciństwa.

Sami specjaliści od BHP, jak widać na trzeciej fotce. Nie róbcie tego w domu ;)

Scrabble, rapowanie polskiej poezji w wykonaniu chłopaków <3 pilnowanie kota-cwaniaka, żeby nie zjadł nam kolacji…

…i codzienne spotkania z lisem, który przychodził na werandę, żeby sobie posiedzieć i posłuchać śmiechu wychodzącego z wnętrza domku.

Pewnego dnia postanowiliśmy wyruszyć na wycieczkę. Chciałam przejechać po trochu każdą z obu pętli bieszczadzkich. Umawialiśmy się w konkretnych miejscach co jakiś czas na zwiedzanie czy jedzenie, dzięki czemu mogłam do celu pojechać sobie jak mi się podobało.

To była naprawdę świetna przygoda. Pokonałam takie zakręty, o jakich jadąc tam nawet nie marzyłam. Bawiłam się nimi, coraz mocniej pochylając motocykl i to dawało mi wielką frajdę. Jeśli ktoś jeszcze nie czuje o czym mówię, to wszystko przed nim – tę przygodę można rozpocząć w każdym wieku, czego najlepszym przykładem jest kilkoro moich znajomych. I nie trzeba jeździć szybko, żeby było fajnie ;)

 

.W Polańczyku zabawiliśmy chyba najdłużej.

Tyle razy byłam na zaporze solińskiej, a na plaży jakoś niekoniecznie. I szkoda, bo teren jest bardzo przyjemny.

Bardzo lubię stare klimatyczne drewniane świątynie, bez względu na to do jakiego wyznania należą. Kiedyś już zwiedziłam dwukrotnie zabytkowe cerkwie (Równia, Rabe), więc tym razem zdecydowałam, że je ominę, a postój zrobię w punkcie widokowym, gdzie Honda będzie się pięknie prezentować na tle Lutowisk oraz… Ukrainy! Ten kraj jest również w gronie moich motocyklowych marzeń, ale to raczej innym razem.

A na koniec dnia oczywiście placek po bieszczadzku, a jakże!

Tak sobie mijały dni i nadszedł czas powrotu do domu. Zdecydowałam się opuścić ekipę dzień wcześniej, bo na niedzielę zapowiadano deszcze w całym kraju. Tym razem podróż planowałam bez zagranicznych wycieczek, prosto do domu (aczkolwiek omijając drogę, której najbardziej na świecie nie znoszę, czyli A4). Jeszcze tylko małe tankowanie na jakiejś niewielkiej okolicznej stacji, która – jak się dowiedziałam – jest czynna tylko do 17. Rzadko już się spotyka takie ograniczenia.

Komunikat w toalecie nieco mnie zaskoczył, ale widać taka specyfika miejsca… ;)

Do Gorlic szło całkiem sprawnie. Potem coraz bardziej psuła się pogoda. Bardzo nie chciałam znów jechać nocą, ale sama byłam sobie winna wyjeżdżając z dwugodzinnym opóźnieniem. Niestety zmrok zapadał nieubłaganie.

Chcąc sobie skrócić drogę, skręciłam na Kasinę Wielką. Kawałek dalej dopadła mnie pierwsza ulewa w totalnej ciemności. Asfalt zrobił się śliski, a ciągle trzeba było pokonywać ostre zakręty. Do tego wszędzie leżące mokre liście… Kurtka była już zmoczona, więc nie zakładałam odzieży przeciwdeszczowej. Zresztą nawet nie było gdzie się zatrzymać. Żadnej stacji, żeby przeczekać. Pojawiła się myśl, czy by nie znaleźć noclegu. Ale nawigacja pokazywała, że do Myślenic już niedaleko… niewiele ponad 20 kilometrów. Muszę przyznać, że to chyba jednak był emocjonalnie najtrudniejszy odcinek na tej całej trasie. Potem dopadła mnie druga ulewa. Trzeciej dokładnie nie zarejestrowałam, bo było mi już wszystko jedno. Czasem tylko trochę częściej musiałam ściągać rękawicą krople z wizjera, żeby cokolwiek widzieć. Na stacji paliw przed Oświęcimiem udało mi się kupić gorącą kawę i założyć kurtkę przeciwdeszczową. Już nie po to, żeby mnie od deszczu chroniła (kurtka moto była w środku sucha), ale by odizolować się trochę od zimna. Poza tym jest dużo bardziej odblaskowa, co w ciemnościach wpływa na bezpieczeństwo. 80 kilometrów w deszczu i wreszcie Oświęcim – był dla mnie takim punktem, w którym cieszyłam się, że już „bliziutko do domu”. Nie było blisko, bo 30 km, ale ta nadzieja była mi potrzebna. Motocykl co rusz wpadał w małe poślizgi na białych strzałkach czy pasach wymalowanych gładko farbą, ale to nie był żaden problem. Cel był jeden: dojechać do domu przed północą. Pamiętam jeszcze, że odebrałam telefon, po czym na którymś rondzie dopadła mnie w trakcie rozmowy taka ulewa, że tłukło boleśnie jakbym oberwała gradem. Spodnie już były przemoczone i nalało się do butów. Manetki grzały mocno i chyba trochę suszyły przemoczone rękawice, a przynajmniej tak mi się zdawało. W każdym razie to ciepełko było jedyną przyjemną rzeczą w tamtej chwili. Jeszcze tylko parę kilometrów, jeszcze troszkę…

Będąc już 5 kilometrów od domu zdecydowałam, że zmieniam plany i jadę najpierw do garażu odstawić „Cebulkę”. To była trudna decyzja, bo wiązała się ze znacznie późniejszym powrotem, ale za to konieczna. Doskonale wiedziałam, że następny dzień spędzę zawinięta w koc jak kebab w placuszek i ostatnią rzeczą, o której będę myśleć, będzie garażowanie motocykla.

Na jednej z głównych ulic miasta pan w audi zmieniając pas wymusił mi pierwszeństwo. Nie mógł mnie nie zauważyć, tym bardziej z tym całym ekwipunkiem, ale widocznie zabrakło jakiejś iskry w mózgu, która by mu dała do myślenia, że moje hamowanie nie wygląda tak jak jego. Tym bardziej na mokrej nawierzchni i na wielkich białych plamach farby w kształcie strzałek, których czasem po prostu nie da się ominąć (co za durny człowiek to wymyślił, żeby zrobić śliskie łaty na drodze?). I wpadłam w poślizg… ale jednak pewne nawyki kurs na prawko mi wyrobił, do tego odrobina szczęścia i udało mi się wyprowadzić motocykl na prostą. Co poprzeklinałam na dziada to moje ;)

Przed północą byłam w domu. Zmarznięta, przemoczona, wykończona i przekonana, że tym „pięknym” dniem właśnie zakończyłam tegoroczny sezon motocyklowy.

Drogi roku 2020, mam dość przygód. Serio.

(ale jeszcze bym gdzieś pojechała)